Proces dochodzenia do podjęcia decyzji o wystartowaniu w tych zawodach był mocno skomplikowany.
Robiłam zestawienia zysków i strat, rozważałam plusy dodatnie i plusy ujemne, kalkulowałam ryzyko kontuzji. Skłaniałam się nawet do rzucenia monetą. Ostatecznie wygrała jednak idea przekraczania granicy strefy swojego komfortu i „collect moments”.
A chwile były naprawdę warte zapamiętania.
Stres, niepewność, buzowanie adrenaliny, podekscytowanie. To tylko kilka z towarzyszących mi tego dnia uczuć.
Wszystko zaczęło się jednak jeszcze dzień wcześniej, kiedy mocno zmotywowana decyzją startu, siedziałam w pociągu do Bielska Białej, zastanawiając się nad czekającymi mnie OSami. Jazda on sight na tych zawodach nie jest dobrym pomysłem, trzeba było więc zrobić mały rekonesans. Na szczęście ryzyko popłaca i trasę udało się objechać w bardzo miłym, spotkanym zupełnym przypadkiem, towarzystwie. Pierwsze momenty wpadły do kolekcji.
Jakie wrażenie zrobiły na mnie osławione już bielskie single?
Mocne. Na razie tylko tyle musi Wam wystarczyć.

Na start pierwszego OSa się nie spieszyłam. W suportowym towarzystwie Artura poczekałam spokojnie aż wszystkie chłopaki-enduraki wystartują. Trzeba znać swoje miejsce w szeregu.
Miła pani od pomiaru czasu obiecała, że da mi trochę więcej czasu i dopiero po dłuższej chwili puści kogoś za mną. Niestety pierwszy odcinek specjalny to nie moja bajka. Albo bajka nie dla mego bajka, czy jakoś tak. Mała prędkość nie pozwalała mi tam złapać odpowiedniego flowa i troszkę kaleczyłam. Opuszczenie siodełka (całe pięć centymetrów, bo na więcej rama nie pozwala) trochę pomogło. Niestety ścianki nie zjechałam i butowałam chyba jeszcze w dwóch innych miejscach.

Drugi OS to genialny singiel z Szyndzielni „Dziabarem” zwany.
Poza kilkoma fragmentami, gdzie znów przyszło mym espedekom rozstać się z pedałami, cud miód i malina.
Musiałam tu puścić z trzech dublerów, ale na szczęście odbyło się to bezstresowo :)

Trasy w dół były wymagające, ale i pod górę było co jechać. Podjazd pod Szyndzielnię w tym roku chyba już sobie daruję. Na szczęście po drodze i kilku dobrych fotografów mnie wyłapało. Można było się choć trochę polansować.

OS nr trzy mocno podobny do pierwszego. Miły z momentami.

Czwarty i ostatni jednocześnie etap zawodów był dla mnie wielką niewiadomą. Dzień wcześniej już nie udało się go przejechać. Chłopcy na starcie postraszyli, że stromo, straszno i w ogóle. Marcin G. pseudonim „wąsaty” jednak uspokoił i wytłumaczył o co cho. Dzięki temu cały OS na spokojnie i bez ani jednego rozstanie się z rowerem.

Po 28 kilometrach w poziomie i 2800 metrach w pionie udało się zjechać do mety.
Single i trasy pod względem technicznym genialne.
Oznakowanie trasy odcinków specjalnych bardzo dobre.
Oznakowanie dojazdówek można by było poprawić. Ja wiem, że niemal wszyscy byli tydzień temu na oficjalnym objeździe, ale jednak błądzenie i szukanie odpowiedniej trasy dojazdu chyba nie do końca mi odpowiada.
Pomiar czasu na wysokim poziomie.
Kontakt z biurem zawodów i organizatorami bezproblemowy.
Dekoracje sprawne, nagrody dobre, ale nie oszałamiające. Do kieszeni nikomu nie zaglądam, ale pojąć nie mogę, co od siebie dała firma Kross, nie licząc reklamy jaką sama sobie robiła.
Brakowało bufetu na mecie. Za taką cenę startowego organizator mógłby się pokusić o coś regeneracyjnego.
Nie wiem jak wyglądało aferparty. Niestety w polecanym na posiłek regeneracyjny barze strułam się nieco i musiałam odpuścić.
Generalnie jednak wielki plus. Dobry klimat i dobra impreza z duzym potencjałem.
Czekam co organizatorzy zaproponują w przyszłym roku.

Wypadałoby jeszcze napisać kilka słów o wyniku.
Niestety nie ma się czym chwalić.
Miejsce zajęłam szczęśliwe, bo siódme.
I może na tym poprzestańmy.
Priorytety trzeba czasem przewartościować.