Wanoga Gravel to terenowy ultramaraton, którego trasa przebiega przez malownicze rejony Kaszub i Pomorza. Planując kalendarz startów w tym roku nie mogłam pominąć tej imprezy. Tym bardziej, że jednym z organizatorów jest Piotr Wierzbowski prowadzący bloga Rezerwat Przygody, którego często czytam. Dziś zapraszam do powyścigowego podsumowania moich zmagań z trasą i samą sobą.
Wanoga Gravel – trasa
Organizatorzy Wanoga Gravel na swojej stronie internetowej napisali:
„Wanoga znaczy po kaszubsku wędrówka. Zapraszamy Cię na niezapomnianą rowerową podróż – czekają na Ciebie Kaszuby, Morze Bałtyckie i Trójmiasto. Wszystko to spięte serpentynami szutrów i polnych dróg. Nie zabraknie też lasów i widoków z najwyższych klifów nad polskim Bałtykiem!”
Czy po takim opisie można nie wystartować w tym wyścigu?
Ja nie potrafiłam odmówić sobie tej przyjemności.
Trasa Wanogi to 599-kilometrowa pętla prowadząca po najpiękniejszych rejonach Kaszub oraz Pomorza. Zgodnie z zapowiedziami organizatora zawierała zupełne minimum asfaltów i maksimum dróg „gravel-friendly”.
Baza zawodów, organizacja, pakiet startowy,
Baza zawodów ulokowana była w kompleksie wypoczynkowym Szarlota. Początkowo obawiałam się post-prl-owskiego stylu tego ośrodka. Na szczęście na miejscu okazało się, że jest tam wszystko, czego potrzeba przed startem. Wygodne łóżka w hotelu, całkiem dobre jedzenie w restauracji oraz ciepła woda pod prysznicem. Niestety nie miałam okazji sprawdzić, jaki komfort oferowały domki. Jeśli nocowałeś w domku napisz w komentarzu kilka słów.
Z pozostałych plusów miejsca na pewno trzeba wymienić lokalizację – tuż nad jeziorem oraz wiele możliwość spędzenia czasu wolnego dla osób towarzyszących, które np. mogą czekać na Ciebie na mecie.
Pakiet startowy dla zawodników był atrakcyjny, ale bez szału. To element do poprawy. Brak czapeczki – solidny minus ;) buff w pięknym niebieskim kolorze, koszulka techniczna/biegowa – chyba lepszy byłby t-shirt, no bo taką koszulkę to nie wiadomo kiedy założyć, przecież kolarze nie biegają ;) Milczeniem pominę brak damskich wersji :(
Całokształt organizacji wyścigu był za to na wysokim poziomie.
Biuro zawodów działało bardzo sprawnie, odprawa przedstartowa i wieczorne ognisko przebiegało w bardzo fajnej atmosferze, w dzień poprzedzający start odbyło się losowanie dodatkowych nagród dla wszystkich zawodników.
Pomiar czasu, trackingu i śledzenie zawodników realizowała firma 1008.pl.
Dobrze zorganizowany start i meta, atrakcyjny posiłek regeneracyjny i bufet na mecie. Ogórki małosolne najlepsze.
Bardzo miłym elementem wyścigu był oficjalny pit-stop w Ustce. Niestety nie dane było mi z niego skorzystać. Słyszałam jednak o nim same pozytywne komentarze.
Kolejnym niewątpliwym atutem wyścigu były atrakcyjne nagrody. Wanoga Gravel to chyba jedyne zawody ultra, gdzie wygrani otrzymują nagrody w formie pieniężnej. Do tego dodatkowo bony do wykorzystania na zakupy w Ultradventure oraz JackPack.
Wanoga Gravel – relacja film
Zanim jednak podsumowanie, zapraszam do filmu relacjonującego moje zmagania.
Moje założenia na wyścig i ich realizacja
Początkowo strategii na Wanogę było kilka. Były pomysły na jazdę do odcięcia i nocleg na dziko, były pomysły na turystyczne przejechanie trasy na spokojnie w cztery dni z robieniem zdjęć i szczegółowej relacji, był pomysł na jazdę na lekko z kartą kredytową i noclegami w hotelach. O wyborze zadecydowała ostatecznie pogoda i dyspozycja fizyczna (a raczej jej brak) na kilka dni przed wyścigiem.
Gdy we wtorek wieczorem, dwa dni przed startem analizowałam prognozy pogody oraz trasę pod względem sklepów i noclegów, wiedziałam, że nie ma sensu zabierać ze sobą sprzętu biwakowego. Niska temperatura i zmęczenie = większe odczucie zimna, problemy z zaśnięciem i zero regeneracji. Spakowałam się więc na lekko, zabierając ze sobą tylko ubrania przeciwdeszczowe i założyłam, że ewentualne noclegi bedą pod dachem.
W wersji optymalnej chciałam podzielić trasę na pół, dojechać do Ustki, tam przespać się kilka godzin i drugiego dnia/nocy wjechać na metę.
Wersja mniej hardcorowa zakładała rozbicie trasy na trzy dni – 250 km / 250 km / 100 km.
Jeśli oglądaliście już relację filmową, to wiecie, że wersja z noclegiem w Ustce była zupełnie niemożliwa do zrealizowania. Jeszcze nie teraz.
Ale zacznijmy od początku….
Wanoga Gravel – dzień pierwszy
Start miałam zaplanowany na 7:05. Wybranie godziny startowej nigdy nie jest łatwe. Teoretycznie im wcześniej się startuje, tym lepiej, bo więcej czasu jedzie się „po jasnoku”. Z drugiej zaś strony, bardzo nie lubię wczesnego wstawania i zecydowanie bardziej wolę się wyspać, by mieć więcej sił do jazdy. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze przedstartowy stres i problemy ze spaniem w noc poprzedzającą wyścig. Jednym słowem, nie ma dobrego wyboru.
Pomimo startu w deszczu pierwsze kilometry były wyjątkowo dobre. Udało mi się utrzymywać prędkość powyżej 20 km/h, regularnie jadłam i piłam (izo, elektrolity, batony High5). Pierwszy postój zrobiłam na 80 km na pit-stopie zorganizowanym przez chłopaka, który niestety nie mógł wystartować. Uzupełniłam tam wodę, zjadłam zrobioną w domu kanapkę – rogalika francuskiego z żółtym serem, zagryzłam kawałkiem czekoladowego batonika i pojechałam dalej. W tym momencie byłam pewna, że nocny atak na Ustkę jest w zasięgu moich możliwości.
Niestety po następnych 50 kilometrach wszystko się odmieniło. Na około 130 km zaczęły łapać mnie skurcze w nogach. Po kolei uświadamiałam sobie istnienie kolejnych mięśni. Przywodziciele, dwugłowe, a nawet czworogłowe. Co było przyczyną? Wydaje mi się, że za duża intensywność jazdy w stosunku do mało aktywnego ostatniego miesiąca. Na szczęście mój niezawodny sposób na skurcze zadziałał. Trzeba zwyczajnie jechać swoje, może nieco wolniej, ale konsekwentnie, mimo że boli. Po jakimś czasie przestanie :)
Efektem skurczowego kryzysu był jednak telefon do jednego z zajazdów, który wypisany miałam w „race booku”.
264 km, Sycewice i zajazd Scarlett. W tym momencie pożegnałam się z marzeniami zrobienia tej trasy w dwa dni.
Na 167 km około godziny 16:00 zrobiłam drugi postój. Planowo miał być to Orlen Białym Borze, ale ostatecznie padło na Zajazd Leśniczanka. Pomidorowa i ruskie pierogi uzupełniły straty energetyczne, bidony zatankowane, do noclegu pozostało raptem 100 km :)
Na kolejnych kilometrach jechało mi się raz lepiej raz gorzej.
W wyścigu startowałam solo, jednak na tym fragmencie cały czas mijałam się i fragmentami jechałam z jednym z zawodników. Dobrze było od czasu do czasu otworzyć do kogoś gębę.
Do zajazdu dotarliśmy razem około godziny 22:00. Byłam zmęczona ale jednocześnie trochę żałowałam Ustki. Gdybym jechała z kimś, w grupie, to motywacja byłaby większa i pewnie około 1:00 w nocy bylibyśmy na pit-stopie w szkole.
Nie ma jednak co gdybać. W zajeździe zjadłam drugie tego dnia ruskie pierogi, zapiłam sokiem pomarańczowym (którego normalnie nie piję, ale na długich dystansach mam dziwne zachcianki), sprawdziłam pogodę, zrobiłam krótki stretching i koło 23:30 poszłam spać.
Budzik ustawiony na 4:00
Wanoga Gravel – dzień drugi
Drugi dzień zaczął się dobrze, bo przynajmniej na głowę nie padało. Z noclegu wyjechałam około 5:00 a w Ustce zameldowałam się o 7:00 rano. Zjadłam śniadanie pod Żabką i wyruszyłam na najtrudniejszy odcinek trasy.
Wiele osób narzekało na nadmorskie fragmenty. Mnie one też męczyły i chwilami zastanawiałam się, po co, ale był to jedynie efekt zmęczenia. Wiem, że na normalnej wycieczce te błota, korzenie i wertepy nie byłyby tak irytujące. W Klukach trochę przespacerowałam się z rowerem, znałam te bagna z naszego bikepackingu po wybrzeżu, więc wrzuciłam na luz i postanowiłam się nie irytować.
W tym miejscu dogonili mnie też chłopcy z ETNH oraz Backcountry i dzięki nim na całkiem sporych odcinkach było przyjemniej. Mieliśmy jednak nieco inny styl jazdy przez co raz jechaliśmy wspólnie a raz osobno. Takim stylem mieszanym dotarliśmy do Wejherowa, gdzie zarządziliśmy pit-stop w burgerowi. Podczas konsumpcji była chwila na poszukiwania noclegów. Niestety Gdynia okazała się już mocno zapchana turystami i jedyny sensowny nocleg znalazłam 10 km wcześniej. Przez to drugiego dnia na liczniku wybiło tylko 222 km.
Nie ubolewałam jednak nad tym bardzo, bo we znaki dawało się już lewe kolano.
Na 10 km przed hotelem znajdowała się stacja benzynowa, na której zrobiłam wieczorne zakupy. Postanowiłam też skorzystać z karchera i trochę opłukać rower z błota, by jak człowiek pokazać się w hotelu. Niestety czas na karcherze okazał się zmarnowany. Aby dojechać do hotelu musiałam odbić od trasy 1 km. Niestety ten kilometr okazał się rozoranym, błotnisto-piaskowym odcinkiem z wykopami pod jakiś gazociąg. Możecie sobie tylko wyobrazić, jak oblepione błotem były opony….
Na szczęście w hotelu obsługi nie było, weszłam posługując się kodem. Trochę oczyściłam opony na trawniku, wzięłam rower pod pachę i zaniosłam go do pokoju na drugim pietrze. Postawiłam delikatnie na jasnoszarej wykładzinie i modliłam się, by tylko błoto nie opadło.
Podsumowując dzień: nie było to najlepsze wykonanie zakładanego planu. Za dużo przystanków, za dużo zatrzymań się. Niska średnia prędkość i za szybki wjazd na nocleg.
Na dodatek bolące kolano.
Wanoga Gravel – dzień trzeci
Błoto na szczęście nie opadło. Przespałam się w hotelu pełne pięć godzin, hotelowy pokój zostawiłam w jak najlepszym porządku i rano koło 4:30 wyjechałam w dalszą drogę.
To miał być dobry dzień i liczyłam, że najpóźniej o 12:00 pojawię się na mecie.
To był jednak wyjątkowo pechowy dzień.
Najpierw Garmin nie chciał wczytać trasy (problem z dawnymi plikami od organizatorów), potem zaraz przy wjeździe do Gdyni złapała mnie mega ulewa. Gdy zatrzymałam się, by owinąć szarą taśmą wodoodporne skarpetki, by do nich nie wlewała się woda od góry, w torebce podsiodłowe przez piasek zaciął się zamek. Walczyłam z nim dobre 15 minut.
Na kolejnym odpoczynku w okolicach Otomina, litrowy bidon, będący podstawowym źródełkiem upadł mi na trawę i niespodziewanie pękł… Zostałam z jednym półlitrowym pojemnikiem.
Z bardziej pozytywnych rzeczy – podjazd pod Wieżycę mimo coraz bardziej doskwierającego kolana okazał się całkiem przyjemny.
Z przygodami i niewielką ilością zatrzymań do mety dojechałam dwie godziny później niż szacowałam rano.
Na metę wjechałam zadowolona, choć świadoma błędów jakie znów zrobiłam.
Nieoczekiwanie okazało się, że z czasem 54 godziny 35 minut zajęłam drugie miejsce wśród kobiet.
Nie powiem, całkiem miła sprawa.
Lista sprzętu – co się sprawdziło, a co nie?
Maraton przejechałam na gravelu Liv Devote Advanced, na drugim komplecie karbonowych kół DT Swiss GRC 1400, gdzie założone mam opony Tufo Thundero szerokości 40 mm
Rower sprawdził się znakomicie. Było komfortowo, wygodnie i całkiem szybko.
W trzech miejscach zmuszona byłam do rozstania z siodełkiem – na bagnach w Klukach, na jakimś błotnistym fragmencie za Łebą i na błotnistym podjeździe chyba koło 50 km przed metą.
W pozostałych sytuacjach opony spisały się genialnie. Piasek i błoto nie były im straszne.
Elektroniczny napęd Sram eTap AXS dał radę przejechać 600 km bez ładowania. Trochę się tego obawiałam.
Tyłek na siodełku Selle Italia SLR w wersji gravelowej też nie narzekał. Zero śladów po tych 600 kilometrach :)
Pedały mocy Garmina też nie miały lekko i też działały bez zastrzeżeń dostarczając bardzo fajnego materiału do analizy mocy podczas wyścigu. Ale o tym w następnym wpisie.
Pakując się na wyścig chciałam pojechać na lekko i zabrać ze sobą jak najmniej rzeczy. Niestety pogoda sprawiła, że ograniczenia bagażu nie było takie proste.
Spakowałam się w cztery torby (Restrap Top Tube Bag, Restrab Frame Bag, Batu na kierownicę, Evoc pod siodełkiem) i bidon pełniący funkcję narzędziownika.
Rozłożenie szpeju wyglądało, jak w tabelce.
Taki zestaw pozwolił mi komfortowo przejechać wyścig w 54 godziny i 35 minut i z takim zestawem, może z małymi modyfikacjami będę jeździć kolejne ultramaratony.
Nie zabierałam ze sobą niczego do spania, bo wiedziałam, że nocleg pod chmurką przy takiej pogodzie w moim przypadku zupełnie się nie sprawdzi.
Ubrania przeciwdeszczowe – kurtka, spodenki, skarpetki i rękawiczki pozwoliły utrzymać komfort termiczny w trakcie jazdy.
Elementy garderoby z merino pozwoliły utrzymać komfort zapachowy :)
Trzy rzeczy, których nie wykorzystałam to – getry 7mesh, kamizelka Rapha oraz Jersey Rapha. Były to ubrania na zmianę, które w razie przemoczenia pozwoliłyby mi na przebranie się i np. nocleg w Ustce na pit stopie. Przy lepszej pogodzie z jednej rzeczy na pewno bym zrezygnowała.
Narzędzia – tym razem przydała się tylko srebrna taśma do uszczelnienia wodoodpornych skarpetek (więcej o tym w filmie).
Kosmetyki – zestaw idealny, na następne ultra biorę dokładnie to samo.
Jedzenie – batoniki i żele High5 wypełniły niemal całą torebkę Restrapa, uwielbiam produkty High5 i cenię ich naturalny skład. Do tego doszły dwa croissanty w torbie na kierownicy. Na takim zestawie dojechałam do 80 km bez zatrzymywania się w sklepie. Potem uzupełniałam kalorie na przemian raz w sklepie, raz wyciągając z torebki.
Wrażenia i wnioski z wyścigu
Wanoga Gravel to wyścig, w którym na pewno chciałabym wystartować jeszcze raz.
Dobrze poprowadzona trasa, przepiękne tereny, przystępny dla mnie dystans, dobra organizacja (z kilkoma rzeczami do poprawki) to największe według mnie atuty tego wyścigu.
Wynik, jaki udało mi się osiągnąć, nie jest szałowy, ale w sumie zadowala. Przepracowana zima daje się odczuć, jednak kwietniowy zastój w jeżdżeniu też wpłynął na samopoczucie, szczególnie na 130 kilometrze.
Cieszę się, że mimo deszczu zmobilizowałam się do startu. Nie lubię i nie jeżdżę gdy pada, więc traktuje to jako mini sukces. Na starcie byłam pewna, że po godzinie jazdy w deszczu zrezygnuję, a tu udało się dociągnąć do mety.
Po raz kolejny zrezygnowałam z jazdy w nocy. Tego trochę żałuję, ale najwyraźniej nie jest to jeszcze ten moment. Na noclegach straciłam sporo czasu. To jest cały czas element do poprawy i to cały czas sprawia, że to moje ultra jest jeszcze takie niepełnoprawne.
W kwestii sprzętowej wszystko zadziałało. Na podobnym setupie będę jeździła kolejne wyścigi.
Po przejechaniu Pomorskiej 500 na rowerze MTB i Wanogi na gravelu utrzymuję zdanie, iż dla wygody i przy słabszej technice można tego typu wyścigi jechać na rowerze MTB, ale dla szybkości i optymalizacji jednak gravel lepszy.
To chyba tyle.
Widzimy się na kolejnym wyścigu – Ultra Sudety Gravel Race.
Kto jedzie?