Niegdyś w Beskidach zbójów grasowało wielu. Nie były to bezpieczne rejony, a samotne zapuszczanie się w góry groziło napaścią. Teraz wydaje się, że o tych rzezimieszkach wszyscy już zapomnieli. A tym czasem jeden z nich cały czas grasuje w okolicy Złatnej. W minioną niedziele mieliśmy okazję go spotkać. Na szczęście Beskidzki Zbój nie okazał się tak straszny, jak moglibyśmy się tego spodziewać.
Mówisz – Beskid Żywiecki.
Myślisz – gruboziarnisty szuter i zagłębie dzikich singli enduro.
Mówisz – gravel.
Myślisz – Żywiecki to ostatnie miejsce na liście miejscówek, gdzie warto zabrać tego rodzaju rower.
Stety/niestety w ostatnich latach w Beskidzie Żywieckim trochę się pozmieniało. Wszechobecna wycinka odkryła wiele widokowych miejsc, bezczelnie ogałacając z drzew szczyty gór. Ciężkie harwestery zrobiły miazgę z niejednego leśnego szlaku, ale jednocześnie powstało dzięki nim kilka gravelowych autostrad. Gdy kilka dni temu uzupełniałam Kalendarz Ultramaratonów, zauważyłam, że jedną z opcji Szosowego Ultramaratonu Beskidzki Zbój jest właśnie wersja gravelowa licząca 116 kilometrów.
Serce zabiło mocniej.
Czy to możliwe, żeby na terenie dotychczas zupełnie nie gravel friendly wyrysować gravelową trasę.
To trzeba było sprawdzić.
Beskidzki Zbój – wersja family gravel
Listopad to nie jest najlepsza pora do robienia długich gravelowych tripów. Krótki dzień, zimny wiatr i jesienne zmęczenie całym sezonem zdecydowanie nie motywują do wielogodzinnej włóczęgi po górach.
116 kilometrów to na jeden dzień za dużo a na dwa dni za mało.
Oczywiście, nie piszę tu, że się nie da. Da się, i owszem. O czym przekonał nas Michał z ETNH, który zawłaszczył trasę dzień wcześniej i startując skoro świt przejechał całość meldując się jakąś godzinę po zachodzie słońca na mecie.
Ja jednak nie chciałam jechać w ten sposób. Na zaginanie się przyjdzie pora w przyszłym sezonie. Teraz króluje jesienny SLOW RIDE.
Skorzystałam więc z sytuacji i wypytawszy Michała o najlepsze fragmenty trasy, postanowiłam, że zamiast pierwotnie planowanych pierwszych 60 km przejedziemy jednak drugą połowę tracka, bo jest on zdecydowanie przyjemniejszy i teoretycznie bardziej gravelowy.
Już teraz mogę Wam powiedzieć, że był to strzał w dziesiątkę.
Przychodzi czas na pierwszą przygodę, przez którą tracimy chyba dobrą godzinę.
Paweł łapie gumę. Niestety ani pompka, ani wentyle, ani też dętka nie chcą z nami współpracować.
Oszczędzę wam długiego opisu. Na szczęście ostatecznie udaje się naprawić szereg usterek i jedziemy dalej.
Kolejna przygoda zmusza nas do skrócenia trasy. Z bólem serca omijamy szutrowy trawers pod Krawcowym Wierchem i jedziemy w stronę Złatnej.
Na propozycję drugiej modyfikacji – ominięcie dzyndzla, którego widać na tracku tuż za Złatną reaguję stanowczym sprzeciwem. I jak się okazuje, bardzo dobrze, bo jest to jeden z przyjemniejszych fragmentów Beskidzkiego Zbója. Tu nawet nie potrzeba żadnego opisu.
W Złatnej obok schroniska Gawra znajduje się oficjalny start Beskidzkiego Zbója. Gdy tam docieramy, zostaje nam jakaś godzina do zachodu słońca i 24 kilometry do Rajczy, gdzie zostawiliśmy samochody a w pizzeri Tre Monti czeka na nas przepyszna pizza
Na szczęście podjazdowy trawers idący pod Rysianką i Boraczym Wierchem, jest kolejną wisienką na torcie tego dnia. Jedzie się dobrze, trasa obfituje w liczne punkty z dobrymi kadrami.
Ostatnie kilometry naszej wersji Beskidzkiego Zbója robiliśmy po ciemku.
Zgodnie uznaliśmy, że trasa była bardzo urozmaicona i mimo kilku fragmentów z błotem oraz kamieniami, to Beskidzki Zbój da się lubić.
Na pewno wrócimy tu, gdy dni staną się dłuższe i cieplejsze, by przejechać całość.
Będziemy też śledzić ewentualne zmiany w przebiegu trasy, bo do wyścigu jeszcze daleko i jak na jednym ze zdjęć w relacji było widać, szutry w tych rejonach cały czas się budują :)