„W 1890 roku, ludzie opowiadali, że jeden żebrak wieczorem szedł do Wilkowic przez las, zabłądził, a nagle patrzy – światło się świeci. Myślał, że to w jakimś domu jeszcze nie śpią, podszedł bliżej, a to na skale ognisko się pali, a przy nim dwie kobiety bardzo stare oraz stary chłop z długą brodą, jakieś głośne zaklęcia wymawiali na tej skale. Jak żebrak zobaczył takie okropne zjawy, niepodobne do ludzi, to tak uciekał i przewracał się, że jak przybiegł do karczmy, to się wszyscy go zlękli. Opowiedział w karczmie o tym zdarzeniu, ale ludzie mówili, że to jakiś pomyleniec, chociaż przysięgał, że to wszystko prawda, bo zjawy widział na własne oczy, a nie z opowiadania. W dawnych czasach ludzie omijali to miejsce, gdyż według ludowych podań owa skała była kryjówką dla zbójnika Wojciecha Buloka ze Spytkowic i jego dwóch pomocnic, znachorek wspólnie okradających miejscowy kościół. Skarby ukryli w pobliżu skały. Zbójnika schwytano i stracono w straszliwych torturach, natomiast kobietom w niewyjaśniony sposób udało się zbiec. Miejscowi mówili, że tylko czarownice znikają jak duchy…”
kronika Jana Halamy z Bystrej
Artykuł ukazał się w Magazynie Bike nr 07/2019
Wpis bardziej rozbudowany i bogaty w szczegóły znajdziesz tutaj – Kocioł Bimbru.
Bielsko Biała rowerami stoi. Konkretniej rzecz ujmując, rowerami enduro. Nie ma chyba miejsca w Polsce, gdzie znajdowałoby się aż tyle zarówno oficjalnych jak i tych mniej oficjalnych ścieżek o tak szerokim spektrum trudności. Z jednej strony mamy kompleks Enduro Trails z Szyndzielnią i Kozią Górką, z drugiej Wilcze Ścieżki wijące się po zboczach masywu Magurki, a zaraz obok straceńskie single kopane przez lokalesów. Boxery, Looper, Roxy, Twixter, Czarownica. No właśnie. Czy zjeżdżając Bielską „Czarownicą”, ścieżką trawersującą stoki w rejonach Magurki Wilkowickiej zastanawialiście się kiedyś, skąd jej nazwa? Chyba tylko miejscowi wiedzą, iż nazwa przypadkowa nie jest i wiąże się z nietypową formacją skalną znajdująca się w okolicy Hucisk oraz opisaną we wstępniaku legendą.
Organizatorzy zawodów Kocioł Bimbru postanowili pokazać nam, że Bielsko to nie tylko ciupanie technicznymi singlami góra-dół i hamburger w Bike Barze. Poza gotowymi trasami mamy bowiem w Beskidach ogrom przepięknych i widokowych szlaków, schroniska z bogatą historią i miejsca magiczne, z którymi związane są liczne legendy. Poza pysznymi burgerami warto też spróbować kotleta w Schronisku na Błatniej i ciast z Cukierni Dobrej (pyszne serniczki z pakietów startowych).
BIMBER DZIEŃ PIERWSZY – 63 km 1973 m przewyższenia
Ośrodek Harcerski Wilczysko, mały parking z tablicą Wilcze Ścieżki, zaraz obok zaczyna się najmniej ulubiony przeze mnie podjazd w Beskidach. Asfaltowa wstążka wije się na długości raptem 3,5 kilometrów, ale średnie nachylenie 12%, miejscami dochodzące do 20%, potrafi zniszczyć człowieka już na wstępie. Nie wiem, dlaczego tak bardzo nie lubię tego podjazdu. Może za dobrze go znam? Wiem, że chwilowe wypłaszczenia są ułudą, bo zaraz po nich przychodzi strzał obuchem w głowę i nagle nogi nie chcą kręcić, rower jakby zamulał. Na szczęście Rafał – Szef Szefów w Bimber Bike podczas oficjalnego otwarcia zawodów sugeruje, że wjazd na Magurkę w pierwszej kolejności nie jest najlepszym pomysłem na optymalne poprowadzenie trasy. Co więcej, oświadcza pewnie, że zaliczenie wszystkich punktów kontrolnych dziś raczej nikomu nie powinno się udać. Zaraz po tym następuje wystrzał z szampana startowego ekipy Bravo Bike i szybkie rozdanie kart z mapą rozgrywki. Na widok mapy w głowie pojawia się pustka. Po chwili pustka ustępuje miejsca chaosowi. Na szczęście w końcu jasność myślenia powraca, wymieniamy z Anią kilka uwag i dochodzimy do wniosku, że faktycznie podjazd na Magurkę na razie odpuszczamy, ale za chiny ludowe nie odpuścimy zebrania dzisiaj wszystkich możliwych punktów.
STRACONKA
Według legend ludowych Straconka swoja nazwę bierze od tracenia zbrodniarzy w XVIII wieku w tamtych okolicach. Źródła historyczne podają zaś fakt stracenia tutaj w roku 1706 zbójnika Jana Góry. Najprawdopodobniej z tych powodów w pieczęci starostwa przez długi czas widniała trupia czaszka z dwoma piszczelami. Gdy po zdobyciu pierwszego punktu kontrolnego w okolicy Łysej Góry udałyśmy się do Karczmy w Straconce w poszukiwaniu pierwszej wiedźmy, trochę się zdziwiłyśmy, zastając tam pięknej urody dziewczę. Jeszcze większe było nasze zdziwienie, gdy dowiedziałyśmy się, że jesteśmy jednymi z pierwszych zawodników w tym miejscu. Nie tracąc jednak czujności i znając podstępność Beskidzkich Wiedźm szybko załatwiłyśmy co trzeba i obrałyśmy kolejny cel jakim była ambona widokowa na czerwonym szlaku pod Gaikami. Tu dzięki analizie mapy i ścieżek alternatywnych udało nam się zaoszczędzić kilka metrów przewyższenia. Dalszy plan wydawał się być prosty. Czerwony szlak prowadzący bezpośrednio na Hrobaczą Łąkę.
BESKID MAŁY NIE TAKI MAŁY
Na Hrobaczej Łące czekała na nas Wiedźma Trzecia. Trochę zdziwiła się, gdy nas zobaczyła, bo przyjechałyśmy do niej jako pierwsze. Niestety po chwili to my się zdziwiłyśmy, bo wiedźma zarządała od nas trzech punktów kontrolnych, a my miałyśmy tylko dwa. Pomińmy milczeniem powody zaistniałej sytuacji. Jedynym sposobem na zebranie potrzebnego punktu był zjazd do Międzybrodzia, by stamtąd wrócić z powrotem na Hrobaczą.
Śledziliście kiedyś ranking podjazdów na genetyk.pl? Stare czasy to były, ale kto pamięta, ten wie, że Hrobacza Łąka należała do grupy podjazdowych klasyków ze względu na poziom nastromienia i ilość łapanego przewyższenia w przeliczeniu na kilometr. W 35 stopniowym upale ten podjazd okazał się dość traumatycznym przeżyciem. Mina bimber-wiedźmy, która nie spodziewała się, że tu wrócimy bezcenna. Oficjalne gratulacje miejscowej redakcji Bravo Bike ratują nasze morale.
LEGENDA O DIABLIM KAMIENIU – PUNKT F
Punkty oznaczone jako E i C zaliczamy będąc chyba jeszcze w lekkim oszołomieniu. Z punktem F miejscowe diabły robią nam chyba jakiś psikus, bo mijamy go i musimy nadrabiać dobry kilometr pod górę. Nie ma jednak tego złego, przy okazji odpoczynku googluję legendę o tym ciekawym miejscu.
„W dawnych czasach Diabły budowały Diabelski Młyn na pobliskim szczycie Skrzycznego i znosiły kamienie z okolicznych gór. Diabły mogły latać tylko nocą, zatem gdy tylko słońce zaszło za górami, wzięły się ostro do roboty. Jeden z diabłów był bardzo pewny siebie i przechwalał się cały czas swym kamratom, że uniesie w powietrzu każdy kamień. Był nie tylko zarozumiały ale bardzo leniwy. Często wylegiwał się na pobliskich szczytach gór i ucinał sobie drzemkę. Owej nocy, gdy inne diabły znosiły kamienie z Skrzyczne, leniwemu diabłu mocno się zaspało. Kiedy przebudził się końcem nocy, porwał w pospiechu wielki głaz i poleciał z nim w kierunku Skrzycznego, trzymając go na jednym palcu. Przelatując nad zboczem Czupla, usłyszał poranne pianie koguta i wokół zaczęło świtać. Przerażony diabeł z nadejściem świtu utracił swe szatańskie moce, upuścił skałę, a sam czmychnął czym prędzej do jednej z ciemnych jaskiń na zboczu, kryjąc się przed zabójczym słońcem. Diabelski Młyn na Skrzycznem nie został zbudowany, a kamień w okolicy Przysłopu tkwi do dzisiaj.
”
SKAŁA CZAROWNIC
Na Skałę Czarownic – punkt D wjeżdżamy po cichu, rozglądając się uważnie. Niestety chyba poprzedni zawodnicy wystraszyli stacjonujące tu wiedźmy. Zjadamy szybko ostatni kawałek sernika i podchodzimy do ostatniego wyzwania tego dnia … podjazd na Magurkę. To tu umiejscowiona była meta zawodów.
Nie pamietam jak tam wjechałam. Pamietam za to, że po całym dniu pełnym wrażeń, pierwszy raz zamiast naturalnym singlem zjechałam z Magurki asfaltem.
Kurtyna.
BIMBER DZIEŃ DRUGI – 53 km 1980 metrów w górę
Drugi dzień pędzenia w Beskidach rozpoczynamy wspólnym śniadaniem w Hotelu pod Dembowcem. Pomysł znakomity. Poza tym wszystko wygląda bardzo podobnie – spore pakunki startowe drugim śniadaniem, mowa powitalna Oli i Rafała, rozdanie kart, szybkie roztargiwanie mapek i …. Znów czas na chwilę się zatrzymuje, znów w głowie na chwilę pojawia się pustka. Niby znajome tereny, a jednak patrząc na mapę, nie mam pojęcia, jak to ugryźć, w jakiej kolejności jechać, gdzie będzie wypych, a gdzie jazda w siodle.
Dziś z Anką mamy tylko jedno założenie, by nie zrobić takiej wtopy, jak z Hrobaczą wczoraj. W nogach czuć wczorajszy Bimber, upał miał niby zelżeć, ale chyba się nie zapowiada.
KRAINA STRASZNEGO PCHANIA
Nie wiem dlaczego na oficjalnych mapach ten rejon nie ma swojej nazwy. Bimber wymyślił ją sam – Kraina strasznego Pchania – jest bardzo adekwatna i pasująca do sytuacji. Północne zbocza Stołowa i Błatniej są tak strome, że nie bez przyczyny nie przebiega tamtędy żaden szlak, a tylko kilka dróg zwózkowych. Niestety, jak na złość, najbardziej pasuje nam, by właśnie tamtędy dotrzeć na Błatnią. Po zdobyciu punktu przy Krzywej Chacie oraz na pętli nad zaporą ryzykujemy więc eksploracje tych terenów. Po godzinnym wypychu witamy się z drugą wiedźmą. Nawet nie było tak żle.
HARCERSKI KLASYK I BURZA
Za odwagę, ryzyko i wytrwałość otrzymujemy w nagrodę pyszny zjazd, enduro-klasyk, szlakiem Harcerskim. Wąski singiel pełen korzeni i kamieni, trawersujący Mały Cisowy i Czupel. Na nim zdobywamy przy okazji jeden z punktów kontrolnych, lecz w przeciwieństwie do większości zawodników nie wypychamy rowerów z powrotem na Błatnią, a oddajemy się flow do samego końca.
Pomysł zjechania całego szlaku Harcerskiego okazuje się trafiony nie tylko z racji wyjątkowych doznań zjazdowych, ale i burzy, która łapie nas po zjechaniu do Jaworza. Na przystanku autobusowym organizujemy sobie piknik z pysznościami, które otrzymałyśmy w pakietach startowych. BUŁKA BEZ SERA, za to z salami oraz CZEKOLADOWE ROGALIKI. Mniam.
KRAJOZNAWSTWO
Drugi dzień zawodów nie jest już niestety taki magiczny jak pierwszy. Zamiast czarcich wątków, mamy wycieczkę krajoznawczą, podczas której poznajemy źródła rzeki Białej (punkt E), Wodospady na Harcerskim szlaku (punkt F) i na rzece Białej (punkt G), zdobywamy szczyt Koziej Górki i ruiny pomnika zasłużonego burmistrza Bielska Karla Stefana (punkt B).
Przy okazji zaliczamy też kilka konkretnych zjazdów: szlak Harcerski, techniczny zielony szlak z Klimczoka i krętą Rock’n’rollę. Jedynie z Koziej, wstyd się przyznać, postanawiamy zjechać szutrem. Jedynym naszym wytłumaczeniem jest szybko uciekający czas i konieczność zmieszczenia się w limicie. Na szczycie Szyndzielni można być najpóźniej o 17:00 a my pięciokilometrowy podjazd, jak wisienkę na torcie zostawiamy sobie na koniec.
KOCIOŁ NA DUSZONKI
Gdy docieramy do budynku górnej stacji kolei na Szyndzielnię poziom zmęczenia sięga zenitu.
Oddajemy karty, porywamy kiełbasy z ogniska, zapijając Bimbrem szampanem, by po chwili otrzymać jeszcze pysznego bimbrowego tortu. Do samego końca nie wiadomo kto wygrał Bimber, jak poskładały się wszystkie punkciki, kto zebrał ich najwięcej. Ale nie to w tym momencie było dla nas najważniejsze. Liczyła się satysfakcja z super spędzonego czasu, dwóch dni dobrego jeżdżenia po górach, po miejscach, do których samemu najprawdopodobniej nigdy by się nie dotarło, historii, których nigdy by się nie poznało.
Ps: No dobra, ale pochwalę się na koniec, bo ostatecznie okazało się, że zdobyłam największą liczbę punktów, zaraz za mną była oczywiście redaktor Ania z dwoma punktami straty (nawet nie wiem jak to się stało). Teraz tylko pytanie kiedy spotykamy się na te duszonki? :)
Wpis bardziej rozbudowany i bogaty w szczegóły znajdziesz tutaj – Kocioł Bimbru.