25 milimetrów to bardzo niewiele.
Dla kogoś, kto twardo stąpa po ziemi i woli pewny grunt pod nogami kołami to zdecydowanie za mało. Moja ulubiona opona Maxiss DHF 27,5 według producenta ma szerokość 63 mm, przy odpowiednim ciśnieniu daje to około 55 cm2 styku z podłożem. Jaką powierzchnię kontaktu z asfaltem ma opona szosowa? Napompowana do kosmicznych wartości 5 barów zdaje się unosić nad powierzchnią asfaltu. Gdybym chciała nauczyć się lewitować zainwestowałabym w dobrego trenera medytacji lub … dilera.
Artykuł ukazał się w Magazynie Bike nr 8/2017
Bike pojedynek: baggy shorts kontra lycra, fun kontra żelazna łyda
Pewnie nie uwierzycie, ale cała moja rowerowa przygoda przebiega pod szyldem full suspension. Nigdy po górach nie jeździłam na sztywniaku. Hardtaila posiadałam i owszem, ale służył jedynie do parkowych wycieczek. Gdy w moim życiu pojawiły się góry, od razu dałam się namówić na pełne zawieszenie. Mając do wyboru klasykę gatunku – carbonowego GT Zaskara lub w pełni zawieszonego Marathona z tej samej stajni, długo się nie zastanawiałam. Lubię nowości, lubię ryzyko. Początki oczywiście były trudne. Wszyscy rowerowi znawcy komentowali – to przecież nie podjeżdża, buja, jest nieefektywne. No i ta szeroka kiera daleka od standardowej pięćsetosiemdziesiatki.
Szczerze?
Potakiwałam głową przyznając im rację, a pod nosem podśmiechiwałam się cichuteńko wyprzedzając szpeców zarówno na zjazdach jak i podjazdach.
No i zapytacie, czy nie mogło być tak sielsko-anielsko dalej? Po co mi te 25 milimetrów z kierownicą ? Bo lubię nowości, lubię ryzyko, a przede wszystkim cenię otwartą głowę, u siebie i u ludzi, którzy maja odwagę iść swoją drogą.
Wychodzenie poza swoją strefę komfortu rozwija. Spróbujcie.
Runda pierwsza: czary-mary-bary
Dwie godziny przed asfaltową inicjacją. Chwytam pompkę, odkręcam wentylek i zielonego pojęcia nie mam ile luftu trzeba załadować do kół. Patrzę na zalecenia producenta, przecieram oczy. Zaglądam w internety, przecieram oczy jeszcze raz. No nic zaczynam pompować. Nagle okazuje się, że moja stacjonarna pompka firmy produkującej akcesoria rowerowe wysokiej klasy nie daje rady. Fakt, ma już kilka lat, ale żeby poległa w zderzeniu z szoszońską rzeczywistością? Chwytam wyłowioną na promocji lidlową alternatywę i o dziwo dochodzę do 5 barów jeszcze przed osiągnięciem stanu hiperwentylacji.
Runda druga: 780 mm vs 380 mm
Pełna sprzecznych uczuć miotających mną od środka, wsiadam na rower. Dwa obroty korbą i RATUNKU. Przez chwilę zastanawiam się czy aby ktoś nie włożył pomyłkowo do roweru dziecięcej kierownicy. Wyciągam z narzędziówki taśmę mierniczą, dokonuje pomiarów i jestem niemal pewna, że to jakaś pomyłka. Wchodzę więc na stronę producenta, sprawdzam specyfikację, a tam jak byk 380 mm. Nie mam innego wyjścia jak pogodzić się z sytuacją, w głowie jednak krąży jedna myśl – gdzie tu ergonomia? Czy kobiety serio mają tak wąski rozstaw ramion?
Runda trzecia: 14 kg vs 9 kg
Mam tę moc, mam tę moc. Chciałoby się śpiewać (znacie tą piosenkę?). Na pierwszym podjeździe myślę, że to kwestia świeżości, na drugim dobrego dnia, na trzecim wiem już w czym rzecz. Kolejne metry przewyższenia łykam jak młody pelikan. Pięć kg różnicy w wadze roweru ma znaczenie. Ech… gdyby tak moja endurówka przeszła na jakąś dietę.
Runda czwarta: hamowanie jest przereklamowane
Zafascynowana nowymi, nieosiągalnymi dotychczas prędkościami na podjazdach postanawiam wybadać też właściwości zjazdowe cienkich opon. Oj, nie idźcie mą drogą. Prędkości na cienkich oponkach wywołują niewątpliwie przyspieszoną akcję serca. Może to jednak doprowadzić do szybkiego zawału gdy sięgniesz do klamek. Szosa bowiem hamulce posiada, ale chyba tylko dla dobrego looku. Te rowery nie „hamujo”. No chyba, że ktoś decyduje się na tarcze. Wtedy jednak trzeba liczyć się z wyklęciem przez radykalane środowiska szoszońskie.
Runda piąta: outfit
Dobry styl jest zawsze w cenie. Jak głosi stara maksyma „co się nie dojeździ, to się dowygląda”. Na 57 kilometrze wyciągam iPhona z kieszonki, by wrzucić coś na Insta. Uwydatniająca kształty lycra w minimalistycznym wzorze, zameczek pod szyją rozpięty do odpowiedniej długości. Koniecznie samoróbka z rąsi podrasowana suwakiem clarity i 1000 lajków wpada. To lepiej niż ostatnie różowe buggy shorts IONa. Szosa i wszystko co z nią związane bardzo dobrze wygląda. Jest czysto, schludnie, łańcuch lśni jak psu jajka. Jak można tego nie doceniać?
Wynik starcia:
Jak już pewnie zdążyliście zauważyć, wszystko powyższe trzeba traktować z mocnym przymróżeniem oka. Pojedynek mógłby trwać jeszcze kilka długich rund. Tylko nie miałby najmniejszego sensu. Enduro jest git, a szosa jeszcze lepsza. Za co polubiłam szosę? Za poczucie mocy, gdy depniesz w pedały, za bezobsługowość, gdy przez pół roku nie musisz odwiedzać znajomego servisanta, za formę jaką wyrabia, za widoki, które przychodzą dużo łatwiej, za coffee brake- na końcu podjazdu.
Pamiętajcie – otwarta głowa.