Jestem przedszkolanką.
Przedszkolanką jeżdżąca enduro.
Wiem, to dosyć oryginalne.
Ponoć organizator zawodów dla dzieciaków na pumptracku, które odbywały się dzień po traisach, nie mógł w to uwierzyć.
A przedszkolanki potrafią być fajne.
Być przedszkolanką też jest fajnie.
Przekonacie się o tym, gdy doczytacie wpis do końca.
Wymyśliłam sobie w tym roku enduro.
W sumie to nawet nie wymyśliłam, a jakoś naturalną koleją rzeczy ono wyewoluowało.
Lubie trudności, kręte ścieżki i dużo skoku, który wybacza czasem błędy.
W wyniku tego powstał projekt #Nduro2015
Przygotowania do jego realizacji trwały dość długo. W końcu jest to kolarstwo z mega stajlową otoczką.
Gdy już udało mi się trochę potrenować, zebrać większość potrzebnych w enduro gratów (czyt. wielki plecak, kolorowe ciuchy, FF i ochraniacze itp.) przyszła pora na najważniejsze narzędzie niezbędne w realizacji projektu.
Po niekończących się oczekiwaniach, narzędzie w dosłownym tego sowa znaczeniu przybyło. Długo wyczekiwany dźwięk dzwonka, głos kuriera i ogromna paczka wylądowała w pokoju.
Romet TOOL – czyli różowe narzędzie przyjemności.
Jeszcze będziecie mieli okazję lepiej go poznać.
Moje z nim zapoznanie było dość szybkie i intensywne, ale nie narzekam, bo lubię tego typu doznania. Pierwszy wspólny weekend pozwala sądzić, że będzie to mocno emocjonujący związek.
Zawody
Enduro Trails już po pierwszej edycji pretendowały do określenia ich najlepszymi w Polsce. Wszystko za sprawą świetnych tras, odpowiedniej ilości trudności i mocno odczuwalnego flow podczas pokonywania kolejnych OSów.
Tym razem nie miało być inaczej. Niestety kilka elementów imprezy kulało.
Oby organizatorzy popadając w samozachwyt nie poszli drogą Grzegorz Golonki, który podobnie serwując bardo dobre trasy zaniedbywał istotne elementy logistyczne i wspomnianych imprez już nie organizuje. Kto choć trochę orientuje się w rzeczywistości maratonowej w Polsce, wie o co chodzi.
W enduro najważniejsi są jednak ludzie, a ci licznie, mimo niezbyt zachęcającej pogody, stawili się na starcie. Tu niestety pierwsza wpadka. Organizator niby dobrze wymyślił sposób na rozładowanie kolejki na pierwszym OSie, ale słabo wyszło z realizacją. Skutkowało to w wielu przypadkach godzinnym oczekiwaniem na start w warunkach dalekich od komfortowych.
Na szczęście schronisko na Koziej Górce i miłe towarzystwo podbudowało morale i zapełniło komfort termiczny.
Pierwszy OS, który jechałam on sight, dał jednak popalić.
Kto powie, że jazda w dół jest łatwiejsza niż w górę ten jeszcze mało wie o życiu.
Średnie tętno 180 bpm, zapiek i modlitwa od połowy o koniec, to moje wspomnienia.
Drugi odcinek specjalny przygotowany był chyba na odsapnięcie.
Miły, płynny singiel z profilowanymi bandami i nieznacznymi trudnościami pozwolił nabrać sił, do zmagań na OSie nr 3, który miał być gwoździem programu, i który wiódł stromymi stokami Magurki Wilkowickiej i Rogacza.
Z tego fragmentu trasy pamiętam tylko dwa elementy – dropa przez zwalone drzewo i błotnistą ściankę.
Dropa nie skoczyłam.
Ale przejechałam. Z zeznań świadków wynikało, że będą ułożone tam kamienie umożliwiające zjazd. W praktyce leżały może dwa płaskie otoczaki, które zdaniem Kuby miały za zadanie wybronić jeźdźca przed glebą. Moim zdaniem przed glebą wybroniły mnie niesamowite zdolności TOOLa :)
Ścianka pozostanie do zaliczenia, najpierw w suchych warunkach.
Na zakończenie zmagań pozostał jeszcze OS czwarty w postaci znanego toru DH z Koziej Górki i wariacji na jego temat.
Zanim jednak przyszło mi się z nim zmierzyć, czekała mnie niespodzianka.
Na jego starcie spotkałam bowiem chyba najlepszych kibiców, jakich mogłam sobie wyobrazić – przedszkolaki z mojej grupy.
Michał to obiecujący sportowiec i w oczekiwaniu na zawody, które zostały przełzone na niedzielę, przyszedł z rodzicami i bratem dopingować starszych, w tym swoją panią przedszkolankę :)
Za opis tego OeSa wystarczy chyba cytat Harrego (to spotkanie było równie miłe ) – „teraz to będziesz miała flow na zjeździe”
Flow był zdecydowany i wynik chyba najlepszy z wszystkich czterech.
Do mety zawodów dojechałam w jednym kawałku, z bananem na twarzy, uczuciem dobrze przejechanych kilometrów i pozytywnie spędzonego czasu.
Nie spodziewałam się fenomenalnego wyniku, bo pierwszy dzień na nowym rowerze i obstawa doświadczonych zawodniczek nie pozwalała mieć złudzeń.
Ale nauka i trening nie pójdą w las.
Projekt #Nduro2015 oficjancie rozpoczęty, frajda z jazdy przeogromna i wreszcie rower, któremu jeśli tylko nie utrudnię, zjeżdżać będzie wszystko jak leci.
Żeby jednak nie było samych ochów i achów kilka niedociągnięć ze strony organizatora trzeba wymienić: brak myjek dla rowerów (wiem, że enduro to błoto, ale umycie roweru po zawodach powinien być standardem) problemy z pomiarem czasu – nieweryfikowane kategorie wiekowe, zamieszanie z kolejnością startu pierwszego OSu, długie oczekiwanie na ogłoszenie wyników związane z problemem nieprzestrzegania regulaminu przez kilku zawodników.
Można by powiedzieć choroby wieku dziecięcego, ale do wyleczenia :)
PS.
W niedzielę mój najmłodszy kibic startował w zawodach na pumptracku.
Przynajmniej on pokazał konkurencji, gdzie raki zimują i zajął trzecie miejsce. Muszę się jeszcze trochę od niego nauczyć :)