Cały rok próbowaliśmy z Arturem zorganizować wolny weekend na wizytę w Koutach.
Nie dało rady.
Planując sylwestrowy pobyt u naszych południowych sąsiadów, nawet nie przyszło mi do głowy, by zimą próbować jazdy po bikeparku.
A jednak. Fat biking wciąga.
Zaczęło się niewinnie. W ramach zapoznawania się z Pulpecikiem postanowiłam wdrapać się szerokimi czeskimi szutrami na Dlouhe Strane, czyli zbiornik wodny mieszczący się na wysokości 1350 m n.p.m.
Niewielkie nachylenie podjazdu i 10 centymetrowa pokrywa śnieżna pozwoliły na całkiem przyjemne zdobywanie wysokości.

Klimat jak z bajki i cisza wypełniona tylko moim sapaniem.

Przejazd przez nartostradę był nieco stresujący, ale narciarze byli bardziej zdziwieni moim widokiem niż oburzeni stwarzaniem przeze mnie niebezpieczeństwa.

Po godzinie spokojnej wspinaczki dotarłam do górnej stacji wyciągu. Pulpecik wywoływał dość spore zainteresowanie gawiedzi :)

Szybkie uzupełnienie węgli w barze i siup dalej.

Nie wiem czemu, ale bardzo lubię tabliczki z oznakowaniem szlaków. Nie potrafię się powstrzymać przed ich fotografowaniem.

Wspomniane wcześniej szerokie, niestrome, czeskie szutry idealnie nadają się na zimowy fat biking. Łatwo na nich kontrolować intensywność wysiłku. Dzięki temu człowiek nie robi się momentalnie mokry, co jak wiadomo potem może skutecznie zepsuć przyjemność ze zjazdu.

Przy okazji kolejnych obrotów korbą można pokontemplować piękno przyrody.

W końcu udaje się dotrzeć do celu.
Zapomniałam Wam wcześniej napisać, że towarzyszem mojej wyprawy był oczywiście Artur. Tym razem jednak nie na rowerze a biegowo. Wstyd się przyznać ale pod górę mieliśmy mocno podobne tempo :)

Klimat jak z Titanica zimą. Oczywiście widoczność zerowa. Tak, tam jest woda.

Podczas gdy znajomi z Polski wrzucają zdjęcia z full lampą, do Czech naprawdę przyszła zima.


Po szybkiej reorganizacji garderoby przychodzi czas na trochę zabawy.
Śnieg, korzenie, poślizgi – Pulpecik bardzo to lubi.

Do górnej stacji kolejki zjeżdżamy czerwonym szlakiem pieszym.
Jest zabawa.


Potem czerwony pieszy gdzieś nam się gubi. Na szczęście w jego następstwie wbijamy się na czerwoną trasę bikeparku.
Okazuje się, że jest to najlepszy pomysł tego dnia.

Przyzwyczajona do fulla 160 mm, początkowo dziwnie czuję się na sztywnym facie, ale po kilku bandach i stolikach zaczynam się wkręcać.

Trzymanie opon nawet na stromych fragmentach jest zadziwiające. Drifty podnoszą tętno, dzięki temu nie jest zimno.

Białe szaleństwo tylko chwilami przerywają przebłyski świadomości, że pod tym śniegiem nagle może znaleźć się jakaś niespodzianka. Na szczęście w sekcji technicznej obywa się bez żdanej gleby.

Dla jadących wyciągiem widok pary rowerowo-biegowej pewnie też był nie lada atrakcją.

Ostatni fragment na krechę w dół.
Gdy uświadomiłam sobie, że moja prędkość jest nieco za wysoka, na hamowanie było już za późno.
Na szczęście siła spokoju mnie uratowała i tu też obyło się bez gleby.
Zimowy fat biking mocno mnie wciągnął. Mam nadzieję, że to dopiero początek.
Jest tylko jedno ale – co zrobić z marznącymi paluchami? :(
