To już dwa tygodnie, a ja nie potrafię się zebrać.
Nie cierpię odgrzewanych kotletów, ale nie mogę też pozwolić, by zlot przeszedł bez echa na blogu.
Co wrzucić? Co napisać?
Egoizm podpowiada, żeby nie OCHować i nie ACHować za bardzo, bo znalezienie miejsca w MTB Hostelu w przyszłym roku będzie graniczyło z cudem.
Z drugiej strony te trzy, a właściwie dwa i pół dnia były tak fajne, że żal się tym nie podzielić.
Ten rok w naszym rowerowym światku to rok pod znakiem enduro.
Coraz więcej imprez i zawodów, coraz więcej ludzi chcących czegoś więcej niż szerokie szutry i gładkie ścieżki, coraz więcej fajnych rowerów i kolorowych ciuchów.
Rozwój tej działki kolarstwa przebiega bardzo dynamicznie i wielotorowo.
Z jednej strony zawodnicy zaczynający bardzo poważnie podchodzić do treningów i startów. Z drugiej strony ciągle powtarzany i podkreślany przez wielu „brak spiny”.
Bez względu jednak na to, kto w jaką stronę idzie, rzeczą łączącą wszystkich jest FLOW.
I to było bardzo mocno czuć w ciągu całego weekendu.

Podhalański Zlot Enduro okazał się wisienką na torcie minionego sezonu.
Idealna miejscówka – zakopiański MTB Hostel, doborowe towarzystwo, kilka zjazdowych kilometrów na chill-u, wieczorne ognicho, moskole, kiełbacha, kwaśnica, oraz mega pozytywny klimat. Jednym słowem REAL ENDURO.
Proporcje składników w daniu, które zaserwowali nam organizatorzy z Rowerowego Podhala były idealne.
Szczypta soli na podjeździe.

Łyżka miodu w przerwie.

Odrobina chili w drodze na dół.

Jak już się wszystko ze sobą przegryzło, dodano ostatni składnik, znany tylko Brianowi, szefowi kuchni. Dzięki niemu doznania smakowe stały się jeszcze bardziej intensywne.


Po takiej uczcie poniedziałkowy poranek okazał się dość trudny, a wdrożenie się do obowiązków związanych z pracą niełatwe.
Aromat tego weekendu z pewnością pozostanie na długo w pamięci i pomoże przetrwać zimowe miesiące w oczekiwaniu na kolejną dawkę enduro-kalorii.
Foto: Michał Sroka MTB Hostel