Rowerowanie w Polsce zaczyna być coraz bardziej popularne.
Rynek się rozwija, ludzie chętniej wsiadają na rowery, organizuje się coraz więcej zawodów i imprez okołorowerowych.
Zaczynamy gonić Europę.
Najczęściej jednak imprezy rowerowe są mocno ukierunkowane.
Rzadko kiedy młodzi dałnhilerzy mogą spotkać się z wycieniowanymi krosiarzami czy kolorowe dzieci enduro z sięgającymi nieba przedstawicielami slope style-u.
Tym razem było inaczej.
Połączone siły JoyRide i Magazynu Bike stanęły na wysokości zadania i zorganizowały festiwal rowerowy, który ma potencjał, by stać się najlepszym eventem rowerowym w tej części Europy.
Mocne słowa, wiem. Ale trzydniowa wizyta w Kluszkowcach bez roweru pozwoliła przyjrzeć się festiwalowi z innej strony. Czas tradycyjnie spędzony na trasie zawodów poświęciłam na pełne skorzystanie z dostępnych atrakcji, a było ich nie mało.
Długo zastanawiałam się, czy jest sens w ogóle wybierać się do Kluszkowców, ale po tych mocno intensywnych trzech dniach wiem, że nawet kontuzjowany biker znajdzie tam coś ciekawego.
Pierwszym mocnym atutem festiwalu było dobrze zorganizowane miasteczko. Genialne miejsce, świetne warunki do uprawiania wszystkich odmian kolarstwa, dobre zaplecze kulinarno-sanitarne.
Drugim powodem dla którego warto było zawitać w Kluszkach były mini-targi rowerowe i połączone z nimi testy rowerów. Na żywo można było przyjrzeć się kilku nowinkom technicznym (np. Di2 Shimano), sprawdzić w praktyce interesujące nas rowery i zadbać o wygląd. Bowiem na wysokości zadania stanęli też liczni wystawcy odzieżowi.
Było bardzo kolorowo i o dziwo nawet kobiety mogły wybierać w ciuchach Fox-a, Iona, Race Face czy Dakine.
Dobrze zapowiadający się Rocday, obiecał, że prace nad kolekcją damską już trwają.
Niestety chłopaki z HCC nie dali się przekonać do różowych blatów, ale zapewnili, że fiolet też daje radę na podjazdach.
W ramach pocieszenia na jednym ze stoisk znalazłam sobie piękne różowe gogle Foxa. Niestety zakup ich okazał się nie możliwy. Brak opcji płacenia kartą rozumiem, niestety błędna informacja podawana przez Google, że w okolicach hotelu jest bankomat pewnie niejednemu utrudniła shopping. Ot co, należy pamiętać, że Wujek Google czasem się myli.
Po zakupach zawsze przychodzi pora odpoczynku i relaksu. Dobrze funkcjonująca stołówka z całkiem dobrym jedzeniem dbała o nasze brzuchy, a liczne ekspresy do kawy i kurki z piwem zapewniały dobre samopoczucie.
Gdy już, zgodnie z piramidą potrzeb Masowa, zaspokoiliśmy wszystkie potrzeby niższe, można było pomyśleć o tych wyższych.
Po raz kolejny przekonałam się że kibicowanie może być całkiem fajne.
Liczba konkurencji odbywających się w ramach festiwalu sprawiła, że było w czym wybierać.
Zasugerowałabym jednak na przyszły rok kilka dodatkowych – up-hill dla krosiarzy, szosę dla szoszonów i jeszcze coś dla dzieci.
My skupiliśmy się oczywiście na enduro oraz na mocno widowiskowym slope stylu, dual slalomie i downhillu.
Największym jednak atutem festiwalu byli ludzie.
To dzięki nim te trzy dni były mega udane.
Nowe znajomości, liczne rozmowy, wszechobecna pozytywna energia.
No i dziewczyny!!!
Kolejna impreza sezonu i ciągle rosnąca liczba jeżdżących oraz startujących kobiet.
Znów udało nam się zebrać i pogadać w babskim gronie.
A jak każdy wie, obecnośc kobiet znacząco wpływa na poziom imprezy :)
To był zdecydowanie syty i udany weekend.
Nie wszystko było idealne, a kilka rzeczy zdecydowanie trzeba byłoby poprawić.
Przyszłoroczny festiwal wpisuję jednak już w kalendarz, bo będzie to na pewno nie lada wydarzenie i „must be” sezonu:)
Do zobaczenia
mamba