Po początkowych problemach z realizacją projektu N’duro#2015 wychodzę chyba na prostą.
Sprzęt w konfiguracji docelowej, organizm odbudowuje pozostałości formy, nastawienie na nowe wyzwania pozytywne.
Przesieka i zawody w niej organizowane okazały się dobrym sposobem na przełamanie w głowie i powrót na szlaki.
Pierwszy endurowy weekend i od razu z grubej rury. Zaczęło się bowiem już w piątek, gdy przyjechaliśmy do Przesieki. Po całym w miarę pogodnym dniu lunęło deszczem. A gdy o 23 za ścianą słyszałam wracających ze znakowania trasy totalnie przemoczonych organizatorów, trudno było spokojnie zasnąć.
Rano nie było lepiej. Ciągła mżawka i nieustanne nawilżanie trasy. Już wiedziałam, że lekko nie będzie. Ale przecież bez błota nie ma enduro :)
Na starcie chmury zostały rozwiane a miłe towarzystwo pozwoliło opanować emocje. Razem z Ewą Duszyńską byłyśmy w jednej grupie startowej i postanowiłyśmy przez całe zawody trzymać się solidarnie razem.
Przed startem dokonywano plombowania rowerów i podpisywało się listę startową, był czas na ostatnie przemyślenia. Miny niektórzy mieli nietęgie :)
Autograf i mapka, żeby wiedzieć gdzie jechać.
A potem się zaczęło.
Pierwszy OeS i niepewność – co wymyślił dla nas organizator.
Założenie miałam takie, by na spokojnie przejechać trasę. Minimalizowanie ryzyka gleby było priorytetem. Ruchomość barku jest jeszcze mocno ograniczona i żal byłoby znów się rozwalić.
Różnorodność terenu i przebieg pierwszego odcinka, bardzo mi się spodobały. Single, kamienie, korzenie, strumyki i całkiem spory podjazd sprawił, że na mecie sapałam jak stara lokomotywa. W czasie jazdy w ogóle nie czułam ręki, ale głowa i rozsądek nakazywał w kilku miejscach rozstać się z pedałami i siodełkiem. Na szczęście nie uchwycił tego żaden fotograf :)
OS nr 2 zapamiętam głównie przez meszki i kleszcza. 86 piekielnie swędzących ugryzień tych przemiłych owadów do tej pory utrudnia pisanie tej relacji. O kleszczu rozpisywać się nie będę. Mały gówniarz chciał się ze mną zaprzyjaźnić, bez wzajemności :) Poza tym warto wspomnieć ciekawe miejsce startu, na które trzeba było wypchać rower. Real enduro!!! No i ostatni zjazd do wodospadu, przed którym moja sztyca zastrajkowała. Postanowiłam zjechać na nieopuszczonej, ale okazało się to dość trudne, więc zatrzymałam się spuściłam sztycę i dumna z samej siebie zjechałam na dół.
Odcinek specjalny numer trzy.
Początek był mocno deprymujący. Tak to już jest, gdy na dojazdówce lunie ci deszczem i kiedy już na starcie dajesz z buta.
Niestety śliskie kamienie i ich ułożenie nie było przeze mnie do ogarnięcia.
Co więcej jeszcze ciężej się po nich schodziło. Mech i metalowe bloki to nie jest dobre połączenie.
Na szczęście po krótkiej chwili wsiadłam na rower :)
OS 4
Startował z tego samego miejsca co drugi. Ale nie było w tym nic złego, bo po początkowych wspólnych metrach zupełnie zmieniał swój charakter i było co jechać. Najbardziej syte było jego zakończenie. Sekcja kamieni na zjeździe do wodospadu oddzieliła piździpączki od realenduroriderów. Ja mimo iż okazało się, że potrafię latać ostatecznie znalazłam się w tej pierwszej grupie.
Potem pozostało już „tylko” wypchać rower pod górkę (z której wcześniej ciężko było nam zjechać) i przy kiełbasce cieszyć się z czysto ukończonych zawodów.
Czwarte miejsce ponoć najgorsze, ale nie po ściganie tu przyjechałam.
Dobre ścieżki, miłe towarzystwo i pozytywny klimat.
To był bardzo udany dzień.
Oby więcej takich.
Foto:
godlikebike.pl
rowerowatelewizja.pl
Artur – mój support psychiczny :)
Nosferat Factory