Wyprawa do Maroka wyskoczyła nam dość spontanicznie (w sumie jak ostatnio większość naszych wyjazdów). Okazało się, że ekipa z zaprzyjaźnionej MTB Academy ma wolne miejsca, a my ciągle nie potrafimy ogarnąć planowanego wstępnie urlopu na Gran Canarii. Wygrała oczywiście wygoda i lenistwo. Gdy decydujesz się, by ktoś zorganizował wszystko za ciebie, zyskujesz sporo czasu i nie musisz o nic się martwić. Czasem zawsze okazuje się to całkiem wygodną opcją.
Tutaj możesz zobaczyć inne wyjazdy i szkolenia organizowane przez MTB Academy
Maroko
Maroko nigdy nie było na liście moich wymarzonych rowerowych destynacji. Właściwie to nie było na żadnej liście. Razem z Egiptem, Tunezją i Turcją egzystowało poza obszarem mojej świadomości.
Dlaczego nigdy nie myślałam o tym rejonie? Bo wydaje mi się, że jestem typem podróżnika, którego niespecjalnie ciągną obce kultury. Zawsze wolałam pozostawać w strefie komfortu, czyli naszego europejskiego kręgu kulturowego.
Co mi odbiło, że jednak na Maroko się zdecydowałam? Przypadek, reklama na FB mówiący o ostatnich wolnych miejscach oraz brak czasu na samodzielne zorganizowanie urlopu.
Z racji dość trudnego okresu w pracy i życiu prywatnym, przed wyjazdem nie mieliśmy zbyt dużo czasu, by na Maroko się przygotować. Artur nie ukrywał swoich obaw, ale ja po przeczytaniu wpisu u Maciej Hopa i obejrzeniu filmów Kuby Klawikowskiego bałam się nieco mniej. To ciekawe, bo od samego początku wyjazdu aż do teraz, gdy piszę te słowa, Maroko wywołuje we mnie sprzeczne emocje.
Maroko to zupełna egzotyka, kraj kontrastów. Wszystko jest tam na dużej amplitudzie. Jak tamtejsza temperatura, która nad ranem potrafi zbliżyć się do okolicy 0, a w godzinach południowych wynosić 35 stopni.
Z jednej strony hałas i harmider Marakeszu, z drugiej strony spokój i cisza Sahary. Z jednej strony zaklinacze węży, muzykanci i naciągacze z placu Dżami al-Fan, z drugiej strony przyjaźni Berberowie opowiadający magiczne historie o życiu na pustyni i o wielbłądach. Z jednej strony brud i smród bocznych uliczek, z drugiej aromatyczne stoiska z przyprawami, owocami i świeżą miętą sprzedawaną w wielkich pęczkach. Z jednej strony roześmiane dzieciaki próbujące jeździć na twoim za dużym dla nich rowerze. Z drugiej strony zimno koziej kupy na twoich plecach, kupy rzuconej przez śmiejącego ci się w twarz dziecka, które nie potrafi zrozumieć, że kobieta może robić coś więcej niż tylko gotować, sprzątać i być posłuszna mężowi.
Dysonans poznawczy, chyba tak można to określić. Jednocześnie potrafi być pięknie i odrzucająco.
Maroko – czy jest bezpiecznie?
To temat, który chciałabym odhaczyć już na samym początku tego wpisu.
Nie było przecież znajomego, który gdy usłyszał o naszym wyjeździe do Maroka, nie zapytał, czy na pewno wrócimy stamtąd cali i zdrowi, że przecież morderstwo turystek i w ogóle Islam….
W internecie można przeczytać także wiele opinii i komentarzy dotyczących ludzi w Maroku, tego jak bardzo są niemili, jak naciągają i oszukują turystów, jak mocno są roszczeniowi, nachalni i za wszystko żądają zapłaty.
Mam wrażenie, że wszyscy, którzy w ten sposób piszą o Maroko i Marokańczykach, to osoby, które wykupiły lot tanimi liniami lotniczymi do Marakeszu lub Agadiru, spędziły tam weekend nie wystawiając nosa poza te miejscowości, po czym wrócili do Polski i mianują się znawcami tematu.
A jak można się oczywiście domyślić, prawda wygląda zdecydowanie inaczej.
Jasne, na długo w pamięci pozostaną mi obrazy, gdy na głównym placu Dżami al-Fana podczas wieczornego spaceru zatrzymaliśmy się przy jednej z muzykujących głośno grupek i gdy tylko wyciągnęłam aparat, pojawił się przy mnie pan żądający opłaty w sposób nie przyjmujący sprzeciwu. Albo gdy przechodziliśmy pośród straganów oferujących jedzenie, panowie nagabywacze stanęli ciasnym murem, którego nie sposób było ominąć, a jakiekolwiek fizyczny kontakt mógłby być tylko zapalnikiem do większej afery.
Pamietam też jednak dobrze, gdy jeden z nagabywaczy przyznał szczerze, żebyśmy nie mieli mu za złe, że to jego praca, że on też tego nie lubi i że jeśli tylko chcemy to on nam jednak oferuje „sraczkę za darmo”. To było szczere, ludzkie, normalne.
Zamykając temat. W Maroku spotkałam się w 90% z miłymi, sympatycznymi i przyjaźnie nastawionymi ludźmi. Poza centrum Marakeszu, które jest mocno specyficznym miejscem nie spotkałam się z ani jednym negatywnym spojrzeniem, słowem, gestem czy sytuacją.
Czy na Polskich ulicach jest jakoś inaczej? Czy wszyscy rzygają do Ciebie tęczą, ustępują miejsca w autobusie? Czy czasem spotykasz kiboli po imprezie, którzy palą szaliki na fasadzie spodka w Katowicach?
Czy w naszym Zakopanem nie jest tak, że wielu miejscowych postrzega nas turystów przez pryzmat dutków, a jak ich nie mamy to jesteśmy be? A no właśnie.
Gdy jedzie się do Maroka nie ma sensu na dzień dobry nastawiać się negatywnie, warto być otwartym, uważnym i trochę asertywnym, by samemu ocenić sytuację. Ja początkowo bałam się całego tego rozgardiaszu i chaosu. Po pierwszym dniu w Marakeszu miałam mocno mieszane uczucia, czy klimat tam panujący mi odpowiada, czy moja europejska strefa komfortu nie jest oby za mocno naciągana.
W dniu wylotu, po 10 dniach spędzonych w tym kraju, po podobnym jak pierwszego dnia spacerze, odczucia były już zgoła inne. Maroka, Marakeszu i innych kultur chyba trzeba się nauczyć, spróbować zrozumieć i dopiero potem odpowiedzieć sobie na pytanie, czy to pasujące mi klimaty.
Przelot, bilety lotnicze, pieniądze i logistyka
Aktualnie do Maroka lata Wizzair z Warszawy i Ryanair z Krakowa. My wybraliśmy opcję krakowską w kierunku Marakeszu. Rowery w kartony lub walizki plus 10 kilo bagażu nadawanego. Ceny w zależności od promocji mogą wynosić od 800 zł do 1300 w obie strony, oczywiście z rowerem.
By polecieć do Maroka należy posiadać paszport. Wizy nie są wymagane.
Na lotnisku przygotujcie się na standardową kontrolę paszportową i konieczność wypisania „karty pobytu”, w której podajecie swoje dane i miejsce, w którym zamierzacie przebywać, nocować.
Najprawdopodobniej związane jest to z bezpieczeństwem. Po wypadku ze skandynawskimi turystkami podobno kontrole się nasiliły, a na ulicach widać większą ilość policji i innych służb mundurowych. Spotkałam się również z informacją iż w góry nie należy zapuszczać się samemu a tylko z miejscowym przewodnikiem.
Wi-fi, miejscowa karta SIM.
W Maroku w większości restauracji i hoteli znajduje się bezpłatne Wi-Fi, do którego dostep otrzymuje się bez problemu. Kontakt ze światem i media społecznościowe podczas wizyty w Maroku nie ucierpią.
Od razu po przylocie na lotnisku bez problemu kupisz także miejscową kartę sim z transferem danych. Przyjaźni sprzedawcy zainstalują Ci wszystko jak trzeba. My karty załatwialiśmy w Marakeszu, gdzie na ulicach co chwila znajdziesz sklep z telefonami. Za kartę SIM typu „prepaid” z 10 GB zapłaciliśmy 16 Euro. Starczyło idealnie na cały jedenastodniowy wyjazd z licznymi relacjami na Instastories.
Pieniądze
Walutą obowiązująca w Maroko są Dirhamy. Wybierając się do Maroka najlepiej w Polsce wymienić sobie odpowiednią kwotę na Euro, by potem już na miejscu Euro wymienić to na Dirhamy.
100 Dirhamów to mniej więcej 10 EURO
Przykładowe ceny:
– miejscowy okrągły chlebek – 1 DH
– czekolada Oreo – 13 DH
– batonik KitKat, Bounty – 7 DH
– woda w sklepie – 7 DH
– coca cola, sok pomarańczowy w restauracji – 10-20 DH
– tadżin z sałatką i deserem dla 1 osoby – 120-180 DH
– kawa w restauracji – 15 DH
Ile pieniędzy zabrać ze sobą?
Na jedzenie i drobne wydatki możemy założyć w wersji minimum 20 Euro/200 DH dziennie na osobę, w wersji bogatszej 50 Euro/500 DH na osobę/dzień.
Język
Jadąc do Maroka, najlepiej jest znać język francuski. Za pomocą angielskiego dogadamy się w turystycznych miejscowościach. W wioskach i mniejszych miasteczkach pozostaje nam język gestów za pomocą którego można całkiem dobrze się dogadać ;)
Pogoda i temperatury
Do Maroka najlepiej wybrać się wiosną lub jesienią. Wtedy zarówno ilość opadów jak i amplituada temperatur jest całkiem znośna. Latem Maroko wybierają tylko turyści hotelowi pokroju „all inn”, kierując swoje kroki w stronę hotelowych basenów i plaż Agadiru. Jazda na rowerze w temperaturach przekraczających 40 stopni nie należy do przyjemnych, a o Saharze można pomarzyć. Zimą w górach możemy za to trafić na spore ilości śniegu i bardzo niskie temperatury. No chyba, że ktoś jedzie na narty, to czemu nie.
Nasz wyjazd przypadł na początek marca i chyba trafiliśmy z pogodą idealnie. W nocy w górach temperatura spadała do 5 stopni, z rana bywało dość rześko, jednak już około 11:00 słońce przypominało, na jakiej szerokości geograficznej jesteśmy. W otwartym terenie temperatury w ciągu dnia dochodziły do 30 stopni.
Podczas całego wyjazdu udało nam się także uniknąć deszczu. Marokański klimat ma to do siebie, że pada dość rzadko, ale gdy już pada to konkretnie. Wolę nie wyobrażać sobie, jak w takich momentach wyglądają górskie szlaki. Powszechnie występująca tutaj glina kojarzy mi się z dwiema sytuacjami. Pierwsza z nich to jazda w nieustannym poślizgu, niczym w kisielu. Druga to koła na amen zaklejone błotem, które w żaden sposób nie chce odpadać. Jeśli do Maroka wybierzesz się na sakwiarsko-gravelowy wyjazd to tutejsze szutry w deszczu powinny okazać się całkiem znośne. Gdy planujesz noclegi w namiocie, w przypadku deszczu należy bardzo dobrze przemyśleć miejsce obozowiska, tak by rano nie obudzić się pozbawionym całego dobytku, który odpłynął z prądem okresowej rzeki.
Co zabrać do ubrania?
Zarówno rowerowa jak i nierowerowa garderoba w przypadku wyjazdu do Maroka musi być mocno rozbudowana. Z jednej strony koszulki z krótkim rękawem i czapka z daszkiem, z drugiej strony puchówka i ciepła zimowa mycka. W związku z dużymi różnicami temperatur trzeba być przygotowanym na każdą sytuację.
Wybierając garderobę trzeba pamietać iż wybieramy się do kraju islamskiego, gdzie kobiety muszą trochę bardziej się pilnować. W wielu przewodnikach i na blogach można przeczytać, że kobiety nie powinny pokazywać odsłoniętych ramion czy nóg. Z moich obserwacji sytuacja wyglada trochę inaczej. Na ulicach dużych miast można zobaczyć zarówno kobiety w hidżabch oraz burkach z zasłoniętymi twarzami, jak i ubierające się normalnie, w europejskim stylu. Podczas wyjazdu nie szalałam z odkrywaniem ciała, ale i też specjalnie się nie kryłam. Zarówno w Marakeszu, jak i górach a także na pustyni nie spotkałam się z tym by komuś przeszkadzały moje odsłonięte ramiona czy krótkie spodenki odkrywające kolana.
Pakując się na rowerowy wyjazd trzeba mocno przemyśleć swój bagaż.
Mój zestaw ciuchów wyglądał następująco.
Ubrania rowerowe:
– koszulki rowerowe z krótkim rękawem
– koszulka z długim rękawem
– spodenki z pieluchą x2, spodenki luźne
– kamizelka windstopperowa
– kurtka przeciwdeszczowa
– wygodne buty SPD, w których też dobrze się chodzi
– buff x2 co najmniej
– okulary z filtrem
– gogle na pustynię z filtrem
– rękawiczki rowerowe
– skarpetki
– skarpetki kompresyjne
Ubrania casualowe:
– puchówka
– czapka z daszkiem i czapka zimowa
– spodnie i bluza z dresu
– koszulki z krótkim i długim rękawem
– krótkie spodenki
– bielizna
– lekkie buty trekingowe lub sportowe
– klapki
– piżama
Spanie i noclegi
W Maroko z noclegami raczej nie ma problemu. Sporą ofertę znajdziemy na booking.com oraz airbnb.com Ceny w zależności od standardu zaczynaja się od 50 zł za noc za osobę, gdy dochodzi śniadanie trzeba liczyć 80-100 zł za osobę.
Hotele, w których my nocowaliśmy, zaznaczone są na mapie.
Jeśli masz zamiar nocować w namiocie, nie ma z tym żadnego problemu. No może poza kamieniami i roślinami, które tutaj często mają kolce. Nie wiem też, jak wygląda sprawa dostępu do wody w przypadku nocowania na łonie natury. Może rozpracuję to podczas kolejnego wyjazdu do Maroka :)
Dla upartych w Maroku znajdzie sie też kilka pól kampingowych. Sa one zazwyczaj rozlokowane w miejscowościach mocno turystycznych.
U góry pokój hotelowy w Mhamidzie, przed wyjazdem na pustynię. Na dole noclegi na pustyni u Berberów.
Co jeść?
W dużych miastach mamy nawet supermarkety na przykład Carrefour w Marakeszu. W mniejszych miasteczkach małe sklepiki ze wszystkim.
Takich małych przydrożnych sklepików w Maroku jest więcej niż Żabek w Polsce. Na początku ich nie zaważaliśmy, bo bardziej przypominają nasze kioski z okienkiem sprzedające drobnicę. Ale gdy podejdziesz i zajrzysz do środka twoim oczom ukazuje się bogactwo artykułów spożywczych, chemicznych, kosmetycznych i czego byś tylko chciał.
Na głównych ulicach i placach w miastach znajdziemy także rzeźników i przewoźne kramiki z owocami i warzywami (mandarynki, pomarańcze, owoce opuncji, kokosy). W trakcie całego naszego wyjazdu od takich przydrożnych sprzedawców kupiliśmy niezliczoną ilość mandarynek, które w Maroku smakują zdecydowanie lepiej niż w PL.
Co kupimy w sklepach? Charakterystyczne miejscowe okrągłe nieco słodkie bułki, często bagietki, nabiał, jogurty, mleko, serki topione, sardynki, orzechy i słodycze. Zaopatrzenie jest bardzo dobre. Moje uzależnienie od Milki Oreo nie było problemem, bo można było ją kupić wszędzie. Nawet wersję 300 g.!!!
Jedyne czego nie było i czego brakowało to kiełbasa i alkohol :) Maroko to państwo islamskie więc nie je się tam wieprzowiny i nie pije alkoholu. Nie ma jednak biedy. Od czego bowiem są zakazy? Co ciekawe, nie tylko Polacy je łamią ;) Zapasy alkoholu i kiełbasy można zrobić w wybranych sklepach w dużych miastach. Na przykład we wspomnianym Carrefourze w Marakeszu lub w sklepach w Ouarzazate.
Ciekawostka: mimo, że Maroko to kraj islamski to piliśmy zarówno marokańskie piwo jak i kilka rodzajów marokańskiego wina (białe, czerwone i oczywiście słynne szare).
Śniadania
W droższych hotelach serwuje się „śniadania kontynentalne”, w tych w których my byliśmy na stole lądowały charakterystyczne okrągłe, słodkawe buły, placki z ciasta twardszego od naleśnikowego, dżemy, czasem omlet i wszechobecne serki topione!!! Do picia sok pomarańczowy, rozpuszczalna kawa, herbata zielona lub miętowa. Generalnie większość na słodko.
Restauracje
W Maroku nie ma problemu by coś zjeść „na mieście”. Nawet w najmniejszej wiosce znajdzie się knajpka, w której zamówimy coś z tradycyjnej kuchni marokańskiej.
Miejscówki z szamą bywają różne, od ekskluzywnych restauracji po budki z szaszłykami na dwukołowym wózku ustawiane na ulicznych rogach.
Niestety trzeba być świadomym iż panują tu trochę inne standardy higieniczne niż w naszym „europejskim” świecie. Często jedzenie przygotowywane jest w średnio sterylnych warunkach. Zawsze jest jednak pyszne i nikomu z całej ekipy nie zdarzyły się żadne problemy żołądkowo-jelitowe.
Najbardziej charakterystyczna potrawa to Tadżin (Tagin, Tjine, Tajine), czyli mięso (kurczak, baranina, jagnięcina) z warzywami przygotowywane w glinianym stożkowym naczyniu stawianym na ogniu. Potrawa ta to symbol Maroka. Dzięki wyjątkowemu sposobowi przygotowania oraz przyprawom takim jak kumin, szafran czy kurkuma jej smak pamięta się jeszcze długo po powrocie.
Ciekawostka – jeśli chcesz kupić sobie na pamiątkę tradycyjne naczynie do przygotowywania Tadżinu to bez oporów możesz zabrać je jako nadbagaż do samolotu, celnicy podobno mają polecenie, by przymykać oko na takie pamiątki.
Do Tadżina zazwyczaj zamawia się jeszcze kuskus oraz sałatkę marokańską, która składa się głównie z pomidorów z cebulką. W osobnych naczyniach do zagryzienia często dostaję się jeszcze oliwki i oczywiście miejscowy chleb.
Popularne w Maroku są także Brochettes, czyli grillowane mięso często w formie szaszłyka. Na targach i ulicach stragany z poukładanymi na zielonej pietruszce szaszłykami to bardzo popularny i smakowity widok.
Będąc w tych rejonach nie można odmówić sobie tradycyjnej marokańskiej słodkiej miętowej herbaty oraz świeżo wyciskanego soku z pomarańczy, który kosztuje tu tyle, co woda.
Góry Atlas
Do tej pory, kiedy myślałam o Północnej Afryce, góry (tym bardziej wysokie) były ostatnim elementem, który pojawiał mi się przed oczami. Jak się okazało to błąd.
Tak, wiem, szczyt mojej ignorancji osiągnął szczyty.
Góry Atlas rozciągają się na przestrzeni aż 2 tyś kilometrów, a najwyższym ich szczytem jest Dżabal Tubkal liczący 4167 m n.p.m. To najwyższy szczyt Afryki Północnej.
Na rowerze chyba nie da się na niego wjechać, ale organizowane są w tych rejonach liczne trekingi, zaczynające się zazwyczaj z miejscowości Imlil. Taki treking to dobra alternatywa i pomysł na chwilowy odpoczynek od roweru. Niestety nasz czas nie był z gumy i nie było ani chwili na piesze eksploracje.
A szkoda, bo góry te nazywane są często małym Tybetem. Niestety w Tybecie jeszcze nie byłam więc ciężko mi ocenić, czy to prawda.
Gdybym miała porównać je do miejsc bardziej znanych i cześciej odwiedzanych to powiedziałabym, że to połączenie Gran Canarii i Ligurii tylko w bardziej egzotycznym wydaniu. No i bez tak idealnych asfaltów jakie bywają w Hiszpanii.
Pisząc o pięknie tych gór, trochę pluję sobie w brodę i ciągle mam pewien niedosyt. Nasz wyjazd był typowo rowerowy z nastawieniem na techniczne zjazdy w trudniejszym terenie. Bojąc się gleb i ich ewentualnych finansowych konsekwencji, pakując codziennie rano plecak, z bólem serca zamiast „pełnej klatki” ładowałam do kieszeni GoPro i małego Canona G7X, który na dodatek ma uszkodzony obiektyw. Ile kadrów mi przez to uciekło, ile piękna nieuchwyconego zostało tam w Atlasie, wiem tylko ja, a Wy musicie mi uwierzyć na słowo.
Jaki rower? Charakter tras.
Lecąc do Maroka najlepiej byłoby mieć ze sobą trzy rowery. Endurówkę na techniczne i kamieniste szlaki Atlasu, gravelówkę na wielokilometrowe szutrowo-asfaltowe podjazdy w górach oraz fat bika na Saharę. Do tego oczywiście trzeba byłoby dołożyć minimum miesiąc wakacji, by najpierw poszlajać się turystycznie po okolicy, potem powalczyć na trudnych technicznie wysokogórskich szlakach a na koniec pobawić się w piaskach Sahary.
Niestety zazwyczaj trzeba ograniczyć się do jednego roweru i dużo krótszego urlopu. W naszej ekipie, z racji ukierunkowania wyjazdu głównie na terenowe szlaki górskie, większość maszyn stanowiły rowery enduro i trail, ale znalazły się też dwa hardtaile.
]
Trasy MTB i enduro w Górach Atlas okazały bardzo urozmaicone i o różnej skali trudności. Widokowe szutry, terenowe flow-traile oraz strome, najeżone kamieniami sekcje techniczne – to spotkaliśmy. Nasz przewodnik z Morocco Enduro Team pokazał nam całe spektrum ścieżek Atlasu Wysokiego. Niestety w związku ze śniadaniowymi problemami w hotelu, w którym spaliśmy będąc w górach, na trasy wyjeżdżaliśmy dość późno i zamiast robić dwa, trzy zjazdy dziennie, wychodził nam jeden ale za to konkretny. Marokańczycy nie lubią wstawać przed wschodem słońca, a że wschód słońca był wtedy w Maroku o 8:00, to śniadanie dostawaliśmy najwcześniej o 9.30 ;)
Muszę też przyznać, że niemały udział w powolnym pokonywaniu kolejnych kilometrów miała ekipa fotograficzno-instagramowa, zatrzymująca się w każdym widokowym spocie. A że za każdym kolejnym zakrętem było jeszcze bardziej „epicko” to i postojów robiliśmy zdecydowanie za dużo. No cóż, relacje w Instastories same się przecież nie zrobią.
Po Górach Maroka zostaje mi więc mały niedosyt i to kolejny powód by jeszcze raz odwiedzić ten kraj.
O niedosycie nie można za to powiedzieć w przypadku Sahary. Dwa dni jazdy, każdy po 60 kilometrów w piaskach pustyni, w tym jeden w konkretnej burzy piaskowej, plus cały dzień surfowania po wydmach, solidnie odbiły się na stanie naszych nóg, głowy a przede wszystkim rowerów. Mój osobisty spec od serwisu Maciej – Bike Doctor Service już zaciera ręce na robotę, jako go czeka przy rozkręcaniu każdej śrubeczki. Będzie zdziwiony ile piasku mieści się w łożyskach :-)
Materiał o tym, jak było w górach oraz na Saharze, już w kolejnych wpisach.