W mojej maratonowej „karierze” udało mi się zaliczyć niejeden mocno błotnisty wyścig.
Woda lejąca się z nieba, błoto o różnorakich konsystencjach, odmawiający współpracy sprzęt i godzina spędzona pod ciepłym prysznicem już po. Znam to wszystko znakomicie.
Znakomicie też wiem, że jazda w tych warunkach to gra nie warta świeczki.
W przypadku amatora, takiego jak ja i pewnie wy, nie ma sensu narażać ani zdrowia, ani portfela (oj były starty po których remont roweru pochłaniał i 1500 zł), po to by na mecie powiedzieć sobie, ale jestem boski, dałem radę, inni wymiękli.
W mojej enduro „karierze” deszczu i błota wystrzegam się jak diabeł wody święconej. Może dlatego nie mogę o sobie powiedzieć że jestem ęduro, bo jak mówią – błoto to istotny element tej zabawy.
Czemu więc w sobotę, gdy o szyby deszcz dzwonił, bynajmniej nie jesienny, zdecydowałam się otworzyć oczy i ruszyć tyłek na zawody?
Do tej pory tak na prawdę nie wiem.
Pewnie była to kwestia przypomnienia sobie, że jazda w deszczu wcale taka fajna nie jest. Od ostatniego razu bowiem zdążyłam chyba zapomnieć.
Pewnie była to kwestia innego charakteru zawodów niż maraton, gdzie nie napierasz tylko ostro do przodu, a zwyczajnie spędzasz czas w grupie znajomych.
Nie będąc pewną, czy oby na pewno wszystkie jesteśmy spełna rozumu (w sumie na start zdecydowało się 10 dziewczyn), punktualnie o 9.00 wyruszyłam na spotkanie z pierwszym OSem.
A już na starcie było ciekawie. Okazało się iż w wyniku dobrych wyników wszystkie dostałyśmy propozycję od Canyon Factory Racing Team, który od razu wsparł nas gustownymi ciuchami.
Szpieg z krainy deszczowców – karrrrrrramba!!!!!
Pelerynki faktycznie oszczędziły naszym ubraniom intensywnego kontaktu z błotem, ale sprawiły, że nawet przy powolnym spacero-wypychu byłyśmy mokre i w środku i na zewnątrz.
Gdy dotarłyśmy na górę okazało się, że tu też pada :) Na szczęście na starcie czekał już na nas pan od pomiaru czasu. Wystarczyło się szybko przeorganizować w zestaw startowy i siup w śliskie błoto, korzenie i kamienie.
Moje siup było bardzo szybkie, po 50 metrach w przedniej oponie gwałtownie zaczęło ubywać powietrza. Przez głowę przeszło mi, żeby jechać na flaku, ale bardzo lubię moje obręcze. Zatrzymałam się więc i z myślą, że już po zawodach, zaczęłam reanimować koło. Na szczęście gumę wystarczyło tylko dopompować. Mleko zadziałało. Zabawa ze zmianą dętki w błocie – no way!
Po takim otrzeźwieniu i zupełnym wybiciu z rytmu całą ściankowo-kamienną sekcję odpuściłam. Gdy kamienie się skończyły, a w ich następstwie pojawiła się ściółka nieco odżyłam, by na wypłaszczeniu ponownie dostać obuchem w głowę. Tym razem sztyca odmówiła posłuszeństwa i zamiast się wysunąć pozostała w dolnej pozycji. Zatrzymałam się na chwilę próbując przemówić jej do rozsądku. Niestety była niewzruszona.
OS1 potwierdził, że Kluszkowce są chyba dla mnie pechowe (w tamtym roku tydzień przed złamałam rękę).
Po pierwszym odcinku specjalnym trzeba było zjechać do miasteczka zawodów. Organizatorzy z przyczyn pogodowo-deszczowych postanowili zrezygnować z OSu nr 2. Nie miałam nic przeciwko. Bezpieczeństwo ponad wszystko.
Niestety w związku z tym uległa też zmianie długość przerwy między kolejnymi odcinkami. Okazało się bowiem, że harmonogram zawodów nie został zmieniony i na starcie kolejnego OSu można było stawić się dopiero za cztery godziny.
W moim przypadku nie było to wielkim problemem, wyciągnęłam komplet ciuchów zapasowych, przebrałam się i dwie godziny spędziłam z dziewczynami na kawie w karczmie.
Czy tak powinny wyglądac zawody? Hmmmm…
Gorzej było z osobami, które o ciuchach na zmianę nie pomyślały. Siedzenie kilka godzin w totalnie przemoczonych gaciach i butach. To nie mogło być przyjemne.
Niestety w końcu trzeba było znów ruszyć tyłek i ponownie wystawić się na ciągle lejący z nieba deszcz. Suche ciuchy, nieprzemakalne skarpetki, ochraniacze od Gee, który Iwonie oddał swoje skarpetki, komfort trwał jakąś godzinę.
Wyjazd na drugi i trzeci, albo jak kto woli czwarty i piąty OS był dość wymagający. Przy okazji można jednak było podejrzeć kilka kluczowych miejsc.
Na górze niestety znów humor próbował popsuć organizator. Mimo iż pomiar czasu był rozstawiony nie można było wystartować, bo na trasie nie było sędziów pilnujących m.in. by nie skracać trasy.
Na nic zdały się czarujące uśmiechy, prośby etc. Swoje trzeba było w ulewie odczekać :)
Czwarty i piąty OS o dziwo bardzo mi się podobały. Na śliskich korzeniach i licznych zakrętach można było się przekonać, kto dziś dyktuje warunki. Niestety i tu nie obyło się bez pecha. Uślizgi przedniego koła rzadko kończą się szczęśliwie. Tak było i w moim przypadku :( Poleciałam nawet nie wiem kiedy. Pech trafił, że prosto na kolano, w którym od razu poczułam strzał. Strzał nie wróżący niczego dobrego.
Ostatecznie trzeba było zredukować prędkość, a końcówkę butować jak paralityk. No cóż.
Postanowiłam jednak do końca zachować dobry humor i po wysłaniu buziaków w publiczność dodreptałam powoli do linii mety :)
Po wyścigu, niejaki Lisek napisał na fanpageu – „Może trudno wam w to uwierzyć ale…każdy z nas pewno wam zazdrości”. I w sumie stojąc z boku faktycznie można zazdrościć. Dzielnie przekroczyłyśmy swoją strefę komfortu. Zrobiłyśmy pogodzie i przyrodzie na przekór. Zrobiłyśmy na przekór samym sobie, bo w głowach pewnie do końca słychać było głos „odpuść”.
Ale czy faktycznie jest czego zazdrościć?