Co roku to samo.
To samo miejsce, ten sam jesienny czas, te same trasy, te same widoki, ci sami ludzie, te same kawały przy ognisku. Nawet pogoda zdaje się wpasowywać w ten nurt stałości: piątkowe słońce, sobotnia walka dobra ze złem na niebie i niedzielny opad białego.
W tym wszystkim tylko rowery coraz bardziej progresywne, coraz bardziej elektryczne.
Wybierając się w tym roku do Kościeliska czułam się jak urlopowicz wyjeżdżający kolejny rok z rzędu na urlop w to samo miejsce. Niby jest super, wiesz czego się spodziewać, znasz miejscówkę, klimat, knajpy w okolicy, miejscowi zagadują cię, co słychać. Lubisz tą stałość, cieszysz się na nią, a jednak już w trakcie łapiesz się na myśli, że to już nie to.
To coś w rodzaju dylematu bikera – jeździć po ulubionych, świetnie znanych Ci trasach, czy zaryzykować i poczuć smak nowego. Tu nie ma dobrego wyboru. Zjeżdżone milion razy trasy dają ci frajdę i czujesz się na nich jak u siebie, nowe miejsca dostarczają adrenaliny i zaspakajają potrzebę eksploracji.
To chyba mój ostatni zlot.
Dziękuję wszystkim ze stowarzyszenia Rowerowe Podhale, że potrafili stworzyć tak znakomitą imprezę. Klimat na zlotach organizowanych w MTB Hostelu jest niepowtarzalny. Jednak jak to powiedział Bukol w trakcie gali przyznającej nagrody Enduro Awards, trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść.
Jeśli w przyszłym roku odbędzie się VI Podhalański Zlot Enduro (a to niestety też stoi pod znakiem zapytania), to pewnie jak w tym roku w przypadku kieleckich targów, odpuszczę.
Przełamując jednak ten melancholiczny niedzielny, deszczowy ton zapraszam do galerii.
Bo pomimo mojego smęcenia, było świetnie jak zawsze, a herbata smakowała wybornie.
Potem oczywiście odbyły się tańce oraz hulańce.
Tych chwil postanowiliśmy nie uwieczniać na zdjęciach.
Zostają jednak w naszych sercach, jak całe Rowerowe Podhale.
Trzymam kciuki, by w przyszłym roku kolejne pokolenie enduro mogło jednak tej podhalańskiej herbaty spróbować :)