Siedzę na kanapie ubrana w kolarskie ciuchy z oczami wlepionymi w pulpit monitora. Obok kanapy stoi wyszykowany do jazdy Canyon Grail. W ramie napełnione po dziubek bidony, bikepackingowa sakwa a w niej kawiarka, słodkie bułki, wiatrówka, buff i lampki. Rower idealnie przygotowany na pyknięcie stu kilometrów po południowych lasach aglomeracji śląskiej. Planowałam ten wyjazd od dawna, ale jakoś nigdy nie było czasu i odpowiedniej dawki motywacji. Teraz sytuacja się nieco zmieniła. Powiedziałabym nawet, że dość diametralnie. Teraz motywować do jazdy jakoś specjalnie się nie trzeba.
Artykuł ukazał się w Magazynie Tour nr 3-4/2020
Cudze chwalicie, swego nie znacie – Pojezierze Palowickie w erze social distancing.
Wczoraj w związku z Covid-19 ogłoszono kolejne wyjątkowe restrykcje odnośnie wychodzenia z domu. Na wszystkich kolarskich kanałach social media przetacza się właśnie dyskusja – jeździć, czy nie jeździć. Jedni są za, inni przeciw. Ci pierwsi przekonują tych drugich, że nic nam nie grozi i świeże powietrze wyjdzie nam tylko na dobre, ci drudzy szafują odpowiedzialnością za innych, solidarnością społeczną. Ostateczna decyzja to jednak zawsze twoja decyzja.
Dzwoni telefon, sygnalizuje, że pod domem czeka już Grzegorz. Niby jestem w pracy, pisanie materiałów do gazety to moja praca, niby jedziemy tylko we dwójkę, mamy zamiar zachowywać odstęp, nie chuchać ani nie smarkać na siebie, ale w głowie ciągła walka, czy na pewno robimy dobrze. W końcu zdecydowanie zamykam komputer, scrollowanie feeda, w którym poza wirusem praktycznie nie ma innych tematów, do niczego nie zaprowadzi. Zakładam kask, rękawiczki, dokręcam boa w butach SPD, chwytam Graila. Z czwartego piętra na dół schodzę po schodach nie dotykając poręczy, windą nie jeżdżę od tygodnia, za duże ryzyko. Gdy drzwi od klatki się za mną zamykają, od razu na twarzy czuję przyjemny powiew świeżego wiosennego powietrza. Przyroda niewzruszona, nic nie robi sobie z jakiejś małej drobinki, która ludzki świat przewraca właśnie do góry nogami.
Kręcenie wokół komina.
Witamy się na odległość, wymieniamy porozumiewawcze spojrzenia, odpalamy liczniki i ruszamy. Dziś przewodnikiem jestem ja. Jedziemy w miejsce całkiem dobrze znane śląskim rowerzystom. Pojezierze Palowickie, bo o nim mowa, wybrałam specjalnie, by nie jechać nigdzie daleko autem, by minimalizować kontakty z innymi, by jak najszybciej wskoczyć w las i tam poczuć się bezpiecznie. Swoją drogą to ciekawe, teraz gdy świat stanął na głowie przyszedł czas, kiedy można bardziej zainteresować się tym co wokół nas, blisko, nie za granicą, nie setki kilometrów stąd. W myśl zasad cudze chwalicie, swego nie znacie, pora na poświęcenie czasu lokalnym atrakcjom, które jak się okazuje zupełnie nie odbiegają tym odległym, zagranicznym. A muszę przyznać, że z jeżdżeniem wokół komina dotychczas miałam problemy. Żal było „marnować” czasu na okoliczne atrakcje. W weekendy zawsze woleliśmy pojechać gdzieś dalej. Teraz znalazł się ten czas, by to zmienić.
Pierwsze kilometry przebiegają nam wyjątkowo szybko. Katowicka Dolina Trzech Stawów bez tych wszystkich rolkarzy, rowerzystów i spacerowiczów wygląda trochę przygnębiająco i przypomina o sytuacji, w jakiej aktualnie się znaleźliśmy. Słońce świeci, na termometrze kilkanaście stopni, a po spacerowych alejkach przechadzają się tylko nieliczni przechodnie. My kierujemy się w stronę Tychów i Kobióra. Prawie cały czas zgodnie z przebiegiem czerwonego szlak u rowerowego. Szutrowe, gruntowe ścieżki w tutejszych lasach są dla Grzegorza dużym zaskoczeniem. A ja właśnie z tego powodu od kilku lat jestem taką zwolenniczką i propagatorką graveli. Dla osób mieszkających w aglomeracji katowickiej gravel jest rowerem idealnym. Zdecydowanie przyjemniej jest jeździć u nas po lesie, niż po zatłoczonych ulicach. I przy okazji taka ciekawostka – Katowice są jednym z najbardziej zalesionych miast w Polsce – wynosi ponad 42% (!!!).
Paprocany, których nie było i Plessówka
Na około 30 kilometrze Grzegorz pyta, czy czasem nie zbliżamy się do jakiegoś ładniejszego miejsca. Najpierw myślę, że chodzi mu o zrobienie zdjęć do materiału, ale po chwili nad głową oświeca się żarówka. No tak, mi też zaczyna burczeć w brzuchu. Pierwotnie trasa zakładała odpoczynek nad tyskimi Paprocanami. Miała być kawa i lody na promenadzie. Jednak zgodnie z ideą social distancing zmieniamy plany i zatrzymujemy się w Kobiórze w miejscu, które nazywane jest Doliną Trzech Stawów. Jak w Katowicach.
Wybór okazuje się trafiony, minimalna ilość ludzi, cisza, spokój. Tylko kaczki są chyba właśnie w okresie godowym.
Rozkładamy się na trawie, kiszki marsza grają, ale w pierwszej kolejności odpalamy gazowy kartusz. Po chwili kawiarka stoi już na huczącym ogniu, a na trawie lądują smakołyki. Następuje krótka chwila normalności, zapominamy o wszystkim, jest tylko tu i teraz. Gorzki smak gorącej kawy miesza się ze słodyczą serowych drożdżówek. Cichy szum wiatru wprowadza chwile spokoju i wyciszenia do naszych głów.
Wszystko co dobre szybko się jednak kończy. Kawa znika z kubka, a po drożdżówkach zostają okruszki, którymi dzielimy się z kaczkami. Pakujemy wszystkie manatki i ruszamy w dalszą drogę.
Wskakujemy na Plessówkę popularną ścieżkę rowerową biegnącą przez Pawłowice, Suszec i Kobiór. Tu następuje mały test możliwości naszych rowerów i nas samych. Szeroki dukt pokryty sztywno tkwiącymi w ziemi kamieniami. Na tym fragmencie można pogubić plomby i całkiem podstawnie zakwestionować sensowność jazdy na gravelu. Na szczęście w moim Grailu mam magiczną kierownicę w kształcie pantografu, która w całkiem sporym stopniu poprawia komfort na tych kamlotach. Grzegorzowi na stalowym Rondo Ruut też jakoś uda się przejść przez tą kilkukilometrową sekcję specjalną bez większych szkód na zdrowiu. Nie mniej, asfaltowy fragment z Suszca do Żor przyjmujemy z niewyjawioną ulgą i wreszcie docieramy do celu naszej dzisiejszej rajzy (rajza – przejażdżka po śląsku). Jest nim Gichta i Pojezierze Palowickie.
Pojezierze Palowickie, Gichta i Chatka Shreka
Pojezierze Palowickie to kompleks malowniczych stawów, ciągnących się wzdłuż doliny niewielkiej rzeczki Jesionki, będącej prawym dopływem Rudy. Ulokowane jest na północ od Żor i na południe od Orzesza, stanowi bardzo atrakcyjny kompleks przyrodniczy, często i chętnie odwiedzany przez spacerowiczów, biegaczy i rowerzystów. Obszar ten wchodzi w skład Parku Krajobrazowego „Cysterskie Kompozycje Krajobrazowe Rud Wielkich” i jest jednym z bardziej malowniczych zespołów stawów hodowlanych w całym województwie śląskim.
Gdy okoliczni mieszkańcy wybierają się w te strony mówią, że idą na „Gichtę”. Grzegorz nie raz pytał się mnie, co to za „gichta” widząc hasztagi umieszczane w instagramowych relacjach Artura, naszego wspólnego znajomego, który często biega w tych okolicach. Wreszcie tajemnica Gichty zostaje odkryta. Jeszcze przed wjazdem na tereny stawów naszym oczom ukazuje się duży, kwadratowy budynek z czerwonej cegły, wysoki na 15 metrów. To jest właśnie Gichta – wieża będąca pozostałością po hucie „Waleska” działającej tutaj w pierwszej połowie XIX w. Huta „Waleska” działała kilkadziesiąt lat, pracowały tutaj dwa wielkie piece i odlewnia żelaza. Wieża gichtowa wykorzystywana była do wyciągania za pomocą ręcznego dźwigu wsadu – czyli darniowej rudy żelaza, węgla drzewnego i topników – na sporą wysokość, aby zasypać nim zbudowany w pobliżu cylindryczny wielki piec. Jeśli kogoś bardziej zainteresuje temat hutnictwa w tych rejonach, warto przejechać się fragmentem Szlaku Początków Hutnictwa, prowadzącego z Żor przez Szczejkowice aż do Rybnika. Dla nas wydłużenie dzisiejszej wycieczki wiązałoby się z powrotem do domu gdzieś w środku nocy. Pozostawiamy więc historię hutnictwa i kierujemy się w stronę stawów.
Największe obszarowo akweny Pojezierza Palowickiego, to stawy Garbocz, Łanuch i Jesionka. Z nimi sąsiaduje Dolina Stawów Łańcuchowych, którą kiedyś tworzył łańcuch 10 hodowlanych zbiorników wodnych. Palowickie stawy są ostoją wielu gatunków zwierząt i roślin. Gdy krążymy pomiędzy kolejnymi zbiornikami, momentami mamy wrażenie, że się zgubiliśmy, albo że kręcimy się w kółko. Pojezierze to niewątpliwie urokliwe miejsce, które zachęca do zatrzymania się na chwilę i kontemplacji przyrody. Postanawiamy zrobić to przy popularnej Chatce Shreka, ciekawej budowli usytuowanej na „mini wyspie”, do której prowadzi drewniana kładka. Miejsce faktycznie kojarzy się z popularną kreskówką i jak wspominałam wcześniej jest popularne wsród śląskich rowerzystów. Co ciekawe, w okolicy znajduje się też Domek Fiony, ale jej lokalizację pozostawimy tajemnicą. Jak to mówią dla chcącego nic trudnego, na pewno znajdziecie ją w internecie.
Wszystko co dobre szybko się kończy. Słońce schodzi coraz niżej, i mimo iż to znakomity moment na zdjęcia, my postanawiamy wracać na trasę i powoli kierować się w stronę Katowic. Droga powrotna przebiega już głównie asfaltami, ale po drodze czekają nas jeszcze szosowe podjazdowe klasyki w okolicach Orzesza, które z pewnością na koniec dobiją nam nogi.
Po drodze na małą przerwę zatrzymujemy się jeszcze w samych Palowicach. Gdy rozsiadamy się na ławce pod tutejszym wyjątkowo urokliwym drewnianym kościołem, nagle zaczynają bić dzwony. W uszach tak nam dudni, że zaczynamy zastanawiać się, czy to oby nie sposób na wygonienie stąd niechcianych rowerzystów. Dzwony na szczęście w końcu przestają bić, a z budynku plebanii wychodzi uśmiechnięty proboszcz. Rozmawiamy z nim przez chwilę i dostajemy ulotki o kościele. Zabytkowy, drewniany Kościół Trójcy Przenajświętszej wybudowany został w Leszczynach w latach 1594-1606, a dopiero w 1981 roku przeniesiono go do Palowic, jest jednym z zabytków Szlaku Architektury Drewnianej województwa śląskiego. Po zakończeniu rozmowy ja dogryzam kanapkę a Grzegorz robi jeszcze kilka fotek kościoła w środku. Słońce naprawdę jest już nisko nad horyzontem. Zmykamy do domu.
Orzesze – Katowice
Zmykanie do domu wychodzi nam nad wyraz sprawnie, średnia utrzymuje się w okolicach 25 km/h. Mam dziś dzień konia i po 90 kilometrach prawie nie czuję zmęczenia. Podjazd w Orzeszu nie zrobił na mnie większego wrażenia. Noga podaje, czy może to kwestia Graila? Bardzo polubiłam się z tym rowerem. Mimo iż trochę na mnie za duży, to pozycja wygodna i idzie jak dziki bez względu na to czy pod kołami asfalt czy teren.
W Paniowach wskakujemy znów w las, by przez Rudę Śląską Kochłowice dotrzeć na katowicką Załęską Hałdę. To miejsce którego nie lubię. Zawsze tutaj odcina mi prąd i nie jestem w stanie zmotywować się do utrzymania sensownego tempa jazdy. Tym razem jest inaczej. Słońce już zaszło, zrobiło się ciemno, ale jakoś o wyciągnięciu światełek nie pomyśleliśmy. Ja na pamięć, Grzegorz na czuja, pokonujemy ostatnie kilometry leśnego duktu wybrukowanego kamieniami. Trzepie niemiłosiernie, ale o dziwo nadgarstki po tych 105 kilometrach wcale mnie nie bolą. Może to faktycznie ta magiczna kierownica?
W końcu docieramy do asfaltu, montujemy światełka i przez centrum Katowic docieramy pod mój dom. Grzegorz Stwierdza, że Pojezierze Palowickie bardzo mu się spodobało.
Katowice zupełnie spokojne, piątek wieczór a na ulicach tylko pojedyncze samochody, sporadyczni przechodnie. Jak dobrze, że w lesie udało się nie myśleć o tym całym COVIDowym szaleństwie.
Pojezierze Palowickie i Chatka Szreka trasa Strava i GPX