Toskania nigdy mnie nie fascynowała. Nie uległam panującej swego czasu modzie na nią. Wręcz przeciwne, do tej pory kojarzyła mi się głównie z nierzeczywistą ułudą kobiet przed pięćdziesiątką, marzących o przygodach rodem z filmu „Pod słońcem Toscanii”.
Wybór tego rejonu jako celu naszych majówkowych wojaży okazał się dość przypadkowy. Planowany od dłuższego czasu wyjazd na festiwal rowerowy nad Gardą w ostatniej chwili stanął pod znakiem zapytania. Na szybko, szukając alternatywy, przypomniało mi się, że w sumie, to gdyby pojechać w podobnym kierunku tylko trochę dalej (300 km) można by jeszcze uratować te kilka wolnych dni i spędzić je oczywiście w jedyny słuszny sposób – też na rowerze, pokonując 500 kilometrową trasę wyścigu Tuscany Trail.
Tuscany Trail to klasyczny bikepackingowy wyścig, gdzie uczestnicy otrzymują tracka GPX i ich zadaniem jest w jak najkrótszym czasie pokonać wskazaną przez organizatorów trasę. Podczas wyścigu należy być samodzielnym i samowystarczalnym. Wieźć ze sobą swoje tobołki, na bieżąco organizować ewentualne noclegi, w pensjonatach, hotelach czy też pod chmurką. Wszelka pomoc z zewnątrz jest niedozwolona.
Start w Tuscany Trail od dwóch lat siedział mi w głowie. Niestety z racji pracy, jaką wykonuję ,uzyskanie urlopu w czasie, gdy się odbywa, jest praktycznie niemożliwe. Jedynym sposobem na przygodę jest więc samodzielne przejechanie tej trasy w okresie innym niż wspomniana impreza.
Dziewięć wolnych, długoweekendowych, majowych dni wydawało się do tego idealnych.
To, że Tuscany Trail w całości przebiega najatrakcyjniejszymi pod względem turystycznym rejonami i pozwala poznać Toskanię bardzo dogłębnie, dotarło do mnie dopiero w samochodzie na autostradzie, gdzieś pomiędzy Wiedniem a Linzem. Spontaniczne, organizowane na ostatnią minutę wyjazdy mają swój urok.
O TOSKANII
Toskania – kraina winnic, gajów oliwnych i zielonych pól sięgających po górzysty horyzont. Pełna jest średniowiecznych miasteczek na wzgórzach, zamków i cyprysowych alei. Niewątpliwie ma w sobie coś magicznego i przyciągającego. Wybierając się w naszą podróż, miałam odwagę i czelność w to wątpić. Po pierwszym dniu musiałam zmienić zdanie. Toskania naprawdę jest piękna i urokliwa. Sześć dni, które mieliśmy na jej poznanie, to zdecydowanie za mało.
Obszar Toskanii obejmuje zachodnie zbocza Apeninów, Kotlinę Toskańską oraz Pogórze Toskańskie. Planując podróż warto wiedzieć, że większość terenów Toskanii (90%) stanowią rejony wyżynne i góry. Jazda na rowerze nie jest tu łatwa, tym bardziej że tutejsze pagórki bywają wyjątkowo strome. Dodatkowo jazdę co chwilę trzeba przerywać, bo dobry kadr do zdjęcia, bo ładne miasteczko, bo przyjemna kawiarenka z dobrym espresso. Czas płynie tu zdecydowanie za szybko.
POGODA
Do Toskanii najlepiej wybrać się wiosną lub jesienią. Wtedy jest tam najładniej. Wiosną soczysta zieleń atakuje Cię z każdej strony. Jesienią słomiano-rude krajobrazy sprawiają, że trudno od nich oderwać wzrok. Widok złotych zachodów słońca wśród ciemnych cieni cyprysów trudno sobie wyobrazić. Latem w Toskanii jest zdecydowanie za ciepło i dużo brzydziej. Roślinność jest mniej bujna, bardziej wysuszona. Jazda na rowerze przy temperaturach w okolicach 30 stopni także do super-przyjemnych nie należy. Jeśli podobnie jak ja, na urlop poza wakacyjnymi miesiącami nie masz co liczyć, jest wyjście. Najlepszym pomysłem na lato w Toskanii wydaje mi się być wynajęcie typowego toskańskiego domu o grubych murach (nie wpuszczających ciepła do środka), najlepiej dodatkowo z basenem. Spędzanie dni nad wodą w przyjemnym cieniu cyprysów oraz popołudniowo-wieczorne przejażdżki winnicami w poszukiwaniu najpiękniejszego miejsca na łyk wina w promieniach zachodzącego słońca. Chyba już wiecie, że Toskania i mnie jednak capnęła:)
DOJAZD
Aby dotrzeć do Toskanii, do wyboru mamy zasadniczo dwa sposoby – samolot lub auto. W dobie tanich linii lotniczych znalezienie korzystnego połączenia z Bolonią lub Florencją nie jest trudne. Lot samolotem z rowerem też przestaje kogokolwiek przerażać. Na miejscu znakomicie funkcjonuje sieć połączeń kolejowych, dzięki czemu nie ma problemu z dotarciem na miejsce startu czy też z powrotem do miejsca, gdzie zostawiliśmy auto (bilet na pociąg powrotny z Albinni do Viareggio – 17 euro plus 3,5 za rower).
Samochodem w zależności od miejsca zamieszkania do zrobienia jest 1300-1600 km. W dwie osoby zamieniające się za kierownicą jest to dużo, ale gdy odpowiednio wybierzecie czas podróży, wszystko zamknie się w kilkunastu godzinach. Nam tym razem udało się nadzwyczajnie. Dawno nie widziałam tak pustych włoskich i austriackich autostrad.
KOSZTY
Winiety i opłaty za autostrady w przypadku podróży do Włoch to spory wydatek.
Winieta Czechy 10 dni – około 43 zł, winieta Austria 10 dni – około 53 zł, włoskie autostrady – 187 zł w jedną stronę plus Przełęcz Brenneńska – 9,5 Euro.
Paliwo to kolejny niemały wydatek. Najdroższe we Włoszech (1,5 euro/litr diesela), tu na pewno nie warto tankować na stacjach tuż przy autostradach, bo ceny często sięgają 1,8 euro za litr. Najlepszy pomysł to tankowanie jeszcze w Austrii, by potem skorzystać już ze stacji w jakimś włoskim miasteczku. Będzie taniej.
Noclegi wybieraliśmy na booking.com Pierwszy rezerwowany jeszcze z Polski, pozostałe na bieżąco w miarę pokonywanych danego dnia kilometrów. Średnia cena w przeliczeniu na osobę to 20 euro. W ramach tej kwoty raz nocowaliśmy w małym hotelu, dwa razy w Toskańskich agroturystykach wśród winnic i oliwnych gajów rodem z filmów, dwa razy w cempingowych bungalowach, raz w średniowiecznym miasteczku na wzgórzu.
Jedzenie wychodzi oczywiście nieco drożej niż w PL, można stołować się w supermarketach (opcja jogurt+buła jest zawsze na propsie), można w pizzeriach i miejscowych restauracjach. By poczuć smak Toskanii, warto choć raz wybrać opcję na bogato i skosztować miejscowych specjałów w postaci serów, wędlin, oliwek, grillowanych mięs i warzyw, tortellini czy ravioli, okraszając to oczywiście miejscowym winem.
Przykładowe ceny:
– pizza na kawałki: 2-3 euro za kawałek
– coca cola 0,5 litra do pizzy: 2 euro
– kawa: 1-2,5 euro
– croissant z czekoladą: 1-1,5 euro
– penne z sosem pomodoro: 8 euro
– kolacja z toskańskimi specjałami na bogato – woda, wino, deska tradycyjnych przekąsek plus danie główne w postaci jakiegoś mięcha z dodatkiem lub ravioli z mięsem i deser: 25 euro od osoby.
MAPA, TRASA, JAKI ROWER?
Wybrana przez nas trasa Tuscany Trail liczy 530 km, ma 9 000 metrów przewyższenia i przebiega w większości terenowymi odcinkami szutrowymi, górskim ścieżkami, dzikimi singlami, polami i czasem asfaltem. Początkowo plan mieliśmy taki, by szlak przejechać na rowerach typu gravel. Niestety zorganizowany specjalnie na wyprawę rower dla Artura okazał się za mały, a próby zmiany pozycji mostka i widelca spełzły na niczym. Na szybko musieliśmy więc dostosować jego rower MTB do warunków wyprawowych.
Ja jechałam więc na pełnoprawnej wyprawowej szutrówce – Rondo Ruut Al, Artur na 29 calowym Tallboy-u ze skokiem 120 mm. Jak się okazało później, zabranie tego roweru wcale nie było takim złym pomysłem.
Wracając do trasy – pierwsze dwa dni staraliśmy się trzymać dokładnie jej przebiegu, od trzeciego dnia, kiedy to dotarł do nas Adam, trzeci uczestnik wyprawy, zaczęliśmy modyfikować tracka i wplatać w niego więcej asfaltów oraz skrótów. Niestety, jak już pisałam wcześniej, 6 dni na jazdę połączoną z niewielkim nawet zwiedzaniem i cykaniem fotek to za mało jak na Toskanię. Optymalne wydawałoby się 10-14 dni. Druga rzecz to charakter szlaku, który okazał się mocno terenowy i wymagający dla gravela, przez co średnia prędkość oscylowała w okolicach 15 km/h. Było to zdecydowanie mniej niż zakładane wcześniej 25 km/h :)
Poniżej mapa z oryginalną trasą i nasze modyfikacje.
Trasa oryginalna
Nasze wariacje
TOSKANIA NA ROWERZE – CO WARTO ZOBACZYĆ?
W internetach znajdziesz milion poradników na temat tego, co warto zobaczyć w Toskanii. Są blogi, na których znajdziesz nawet informacje i koordynaty do miejsc oraz punktów widokowych, z których sam możesz zrobić tak zwanego „toskańskiego klasyka”, jak na przykład – droga Gladiatora.
Szlak Tuscany Trail, którym się inspirowaliśmy, ułożony jest tak, by nawet osoba nie przygotowana do wyjazdu (jak my), zobaczyła wszystko to co warto zobaczyć.
LUKKA
Była pierwszym większym miastem, do którego trafiliśmy. Od razu zaatakowała nas milionem kadrów, wąskimi uliczkami i … Polakami. Gdzie się człowiek nie obrócił, tam słyszał polski język. Uroki długiego weekendu. Na dodatek w tym okresie swój długi weekend mieli też Włosi, co sprawiło, że ilośc turystów była trochę męcząca i nie pozwalała na złapanie prawdziwego klimatu tego średniowiecznego miasta.
W Lucce bardzo chciałam wejść na Torre Guinigi (charakterystyczna wieża, na której rośnie drzewo), z której rozciąga się znakomity widok na całe miasto. Niestety kolejka do wejścia zatrzymałaby nas tam na zdecydowanie dłuższy czas niż zakładany. A tego dnia do zrobienia mieliśmy jeszcze 60 km. Jeśli będziecie w Lucce warto również przejechać się wałami obronnymi okalającymi całe miasto.
VINCI
Miasteczko, niedaleko którego urodził się Leonardo da Vinci. Malutkie, ale bardzo urokliwe, jak większość tutejszych, położone na wzgórzu. W sam raz na poranne espresso z croissantem.
FLORENCJA
Co tam się odjaniepawla??? Panie….
Florencja jest stolicą Toskanii, jej ogrom powala na wstępie. Na jednej uliczce jest więcej zabytkowych budynków i kościołów niż w całym Krakowie. Stojąc pod katedrą Santa Maria del Fiore masz wrażenie, że to nie dzieje się naprawdę. Piękno w czystej postaci, piękno obiektywne, długo trzeba zbierać zęby z kafelek, którymi wyłożony jest plac, na którym stoi katedra.
O zwiedzaniu czegokolwiek we Florencji nie było mowy od początku. Sam przejazd przez miasto i zatrzymanie się w kilku charakterystycznych miejscach zajęło pół dnia. Jedno co wiemy, to ze tam na pewno wrócimy. Nie należę do osób przepadających za zwiedzaniem, podziwianiem katedr i kościołów, ale Florencja to miasto, dla którego trzeba zrobić wyjątek.
EKSTRA TIP: Jest takie miejsce, z którego rozpościera się widok na panoramę miasta. Dotarcie tam to swego rodzaju test charakteru. Można by powiedzieć, że są trzy Levele. Większość turystów zadowala się pierwszym z nich – Piazzale Michelangelo, docierając do tarasu widokowego, gdzie ludzi jest jak mrówków, a o chwili chillu z mega widokiem można zapomnieć, nie mówiąc o dobrym zdjęciu. Można jednak zaliczyć drugi level, wspinając się nieco wyżej na taras Bazyliki San Miniato al Monte. Będąc na drugim levelu, masz zdecydowanie większy komfort, ludzi jest mniej, ale zdjęcia bez Janusza w kadrze nie zrobisz. Dla tych wytrwałych jest też trzeci level. Na początku myśleliśmy, że może płatny, ale okazało się że wystarczy przejście dwie paru schodów i lądujesz na tarasiku, gdzie dociera garstka ludzi i tu masz chwilę relaksik z mega widokiem i kopułą Santa Maria del Fiore. Zaryzykuj trzeci level. Warto. Jeśli będziesz mieć możliwość pojawienia się tam o wschodzie lub zachodzie słońca ,to będzie jeszcze większy sztos.
REJON CHIANTI
Chianti to najbardziej charakterystyczny rejon Toskanii. Brak tutaj większych miast i zabytków, są za to pejzaże z winnicami sięgającymi po horyzont. Tu nie podróżuje się od kościoła do katedry, a od jednej piwniczki z winem do drugiej. Na rowerze oczywiście degustacje nie są wskazane, jednak nocleg w jednej z winnic już jak najbardziej. Kto nie przepada za winem, ten powinien skosztować tutejszej grappy – wódki z moszczu winogron.
SAN GIMIGNANO
Myślisz „włoskie miasteczko” – przed oczami masz San Gimignano. Typowe, położone na wzgórzu, z kamiennymi uliczkami, w kolorze sjeny palonej. My trafiliśmy tam w deszczu, ale i tak zrobiło na nas ogromne wrażenie. Niestety sława tego miejsca sprawia, że ilość turystów zwyczajnie męczy.
CASOLE D’ELSA
Kolejne miasteczko na wzgórzu z zacisznymi uliczkami, malowniczymi widokami, oraz JazzClubem połączonym z kawiarnio-winiarnią, w której robimy sobie przerwę.
GROSSETO
Do Grosseto nie warto przyjeżdżać. Widać to już po analizie mapy. Miasto raczej mało turystyczne i z żadnym klimatem. Przejeżdżamy przez nie tylko dlatego, że tu dojechaliśmy pociągiem, by nieco skrócić trasę.
STRADE BIANCHE I L’EROICA
Kto z Was nie zna Strade Bienche? Białych dróg Toskanii?
Znacie? My też znamy, ale na myśl nie przyszło nam, że jesteśmy tak blisko nich.
Wszystko oczywiście zawdzięczamy przypadkowi. W miasteczku Rosia zatrzymaliśmy się szybki kawałek pizzy, nie dość, że okazało się, iż obsługująca nas pani jest Polką, to po chwili zagadał nas pewien Włoch, pytając o rowery i naszą trasę. Przy okazji zapytał o to, czy znamy Strade Bianche. Pochyliliśmy się wspólnie nad mapą i… Już wiecie co się okazało? Tak, tak. Zupełnym przypadkiem rano planując trasę wyznaczyliśmy ją zgodnie z przebiegiem wyścigu SB. Przypadek? Los? Bogowie? Czy duchy?
http://www.strade-bianche.it/en/percorso/
Jeśli planowalibyście podróż podobną do naszej, najlepszym wyjściem było by mieć jeden dzień tylko na tą trasę i wariacje wokół niej. Nam udało się przejechać tylko kilkoma fragmentami.
Podobnie historia wygląda z trasą wyścigu L’Eroica, na którą także natknęliśmy się przypadkowo. Wyścig ten jest wyjątkowy, odbywa się co roku jesienią, ale wystartować można w nim tylko na rowerze wyprodukowanym przed 1987 roku. Również ubranie należy mieć odpowiednie. Do wyboru są różne dystanse, a wyścig ma charakter raczej zabawowy i biesiadny. Na trasie rozlokowane są bowiem miejsca odpoczynkowe, gdzie można zakosztować tradycyjnych potraw kuchni toskańskiej. Ech, na poznanie tej trasy również przydałby się osobny dzień wyprawy.
https://www.eroicagaiole.com
MONTE ARGENTARIO
W ostatni dzień naszych wojaży wybraliśmy się na wyspę, a może bardziej półwysep. Zupełnie nietoskański to był dzień. Wyszło słońce i poczuliśmy się jakbyśmy byli na jakiejś hiszpańskiej wyspie, a nie we Włoszech. Najpierw klasyk klasyków nadmorską drogą, potem teren, który dla naszych 35 i 43 mm opon był sporym wyzwaniem, a na końcu zwieńczenie całego wyjazdu siedmiokilometrową wspinaczką pod Croce Monumentale, gdzie miał być zachód słońca, a było jak zawsze, czyli chmury i siąpiący deszcz. Na szczęście na zjeździe pogoda się polepszyła.
CO OMINĘLIŚMY JEŻDŻĄC PO TOSKANII ROWEREM
Jeśli doczytaliście do tego momentu, już pewnie wiecie, że czas w Toskanii płynie zdecydowanie za szybko, a nam nie udało się zobaczyć ani połowy tego co chcieliśmy. Poniżej kilka typów, które koniecznie trzeba wziąć pod uwagę będąc w okolicy.
SIENA
Drugie co do wielkości miasto na trasie Tuscany Trail. Od wieków rywalizuje z Florencją o miano tej najpiękniejszej. Dwa razy w roku na charakterystycznym rynku w kształcie muszli odbywają się oryginalne wyścigi konne Palio di Siena. Pasiasta monumentalna Katedra Sienieńska to też wynik ciągłej rywalizacji z Florencją.
MONTEPULCIANO
Jeśli już jesteśmy przy konflikcie pomiędzy Florencją a Sieną, wspomnieć trzeba o jednym z podobno najładniejszych średniowiecznych miasteczek ulokowanych na wzgórzu, o które wspomniane wyżej dwie prowincje walczyły zaciekle. Nam Montepulciano kojarzy się jednak głównie ze szczepem czerwonych winorośli i chyba głównie dlatego chcielibyśmy kiedyś je odwiedzić.
Dolina Val d’Orcia
Popularna, zwłaszcza wśród fotografów dolina Val d’Orcia niestety na naszą wizytę musi poczekać. Szkoda, bo podobno tutaj właśnie robi się 90% zdjęć, z których ludzie kojarzą Toskanię. Wspomniana na początku „droga Gladiatora” znajduje się własnie tutaj.
SORANO i PITIGLIANO
Miasta tufowe, czyli zbudowane na skale wulkanicznej, wydają się wyrastać ze skały i mają charakterystyczny kolor, ponieważ ich domy też zbudowane są z tufu.
TERME DI SATURNIA
Może to zaskakujące, ale Włochy także mają swoje gorące źródła. Co więcej, podobno są one całkowicie darmowe. Jest ich kilka, ale te najpopularniejsze są właśnie w okolicy trasy Tuscany Trail w miejscowości Saturnia. W pierwotnej wersji wyprawy plan był taki by zatrzymać się w okolicy i skorzystać z nich na koniec długiego rowerowego dnia. Na razie jednak zostało to tylko wpisane na listę miejscówek oczekujących :)
Toskania na rowerze – podsumowanie
Gdy zasiadałam do komputera, myślałam, że napiszę szybki, krótki informacyjny tekst dotyczący Toskanii z punktu widzenia rowerowego siodełka. Ani się obejrzałam a wyszło z tego 14 tysięcy znaków. Zdecydowanie za dużo, ale musicie mi wybaczyć.
Toskania pozytywnie mnie zaskoczyła. Myślałam, że jej popularność jest sztucznie nadmuchana przez media i organizacje turystyczne. Mocno się myliłam. Tak mocno, że w moim rowerowym notatniku zaznaczyłam wykrzyknikiem, iż jeszcze kiedyś trzeba tu przyjechać na co najmniej dwa tygodnie. Może stacjonarnie, szosowo, zabierając przy okazji endurówkę, bo przecież niedaleko Massa Martima i Punta Ala. Ach te Włochy, niby je znam, niby po tylu wizytach wiem, czego się spodziewać a tu jednak zaskoczenie.