Uwielbiam te chwile, kilka godzin przed wyruszeniem w drogę, przed pierwszym przekręceniem korby. Motyle w brzuchu, w głowie pustka i ta świadomość, że nie masz zielonego pojęcia, co będzie, jaka okaże się trasa, kogo na niej spotkasz, co zobaczysz. Przed tobą czysta niezapisana karta. W takich chwilach nawet lepiej, gdy nie wszystko jest do końca zaplanowane. Można pozwolić toczyć się kołom i zdarzeniom. Do tego trzeba trochę odwagi i zaufania, ale gdy złapie się odpowiedni luz i dystans, czeka cię przygoda. I jest to bez znaczenia gdzie. Nie trzeba od razu wybierać się w dzikie bezdroża Alaski, gruzińskie stepy czy głębokie doliny Grand Canyonu. Przygoda jest zaraz za drzwiami, wystarczy je otworzyć i zrobić pierwszy krok. Nasza przygoda miała tym razem wydarzyć się w Toskanii.
Toskańskie dzienniki – dzień 1
Poznawanie ludzi to jedna z najcenniejszych rzeczy, jakie mamy w życiu. Nieraz cieżko wyjść poza strefę komfortu, zaryzykować i powiedzieć nieznajomemu – cześć, chodź na rower.
Zazwyczaj jednak się opłaca.
W połowie kwietnia napisałam w jakimś komentarzu na FB , że najpewniej w maju wybieramy się z Arturem do Toskanii na kilkudniowy bikepackingowy trip. Po chwili napisał do mnie Adam, zapytał, czy może się przyłączyć. Bez zastanowienia odpowiedziałam: „No jasne”. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że spędzanie tygodnia z osobą, którą znasz tylko z obrazków w mediach społecznościowych, jest dość ryzykowne.
Po kilku mailach wymienionych z Adamem okazało się, że może on dołączyć do nas drugiego dnia podróży. Adam to człowiek zaprawiony w podróżowaniu, dla niego kilkaset kilometrów po Toskanii to pikuś. Co innego dla nas. Mieliśmy dwa dni na oswojenie się z sytuacją i przypomnienie sobie, jak to jest być w drodze.
Pierwszy dzień spędziliśmy więc sami. Przepedałowaliśmy 115 kilometrów patrząc prosto przed siebie. Choć chyba częściej na boki, bo od samego początku Toskania zaatakowała nas widokami jak z pocztówek. Zgodnie z przewidywaniami kolejne urokliwe włoskie miasteczka nie pozwalały na spokojny przejazd. Kawiarnie kusiły przytulną ciasnotą i gęstym espresso, kamienne uliczki w przyjemnym chłodem cienia namawiały do chwili odpoczynku. Nawet tłumy turystów w Lucce nas nie przeraziły. A gdy wieczorem dotarliśmy do wielkiego gospodarstwa agroturystycznego w toskańskim stylu, mieszczącego się oczywiście na wzgórzu wśród gajów oliwnych, w którym zaplanowany mieliśmy nocleg, byliśmy pijani powietrzem. Zrzucenie bagaży z naszych rowerów zajęło trzy sekundy, kolejne kilkadziesiąt sekund zajął szybki prysznic i już pedałowaliśmy do oddalonej od nas o trzy kilometry miejscowej kantyny, gdzie przyjęci zostaliśmy jak przystało na strudzonych wędrowców winem i wodą oraz przepysznymi specjałami toskańskiej kuchni. Złapanie toskańskiego tripowego klimatu okazało się całkiem łatwe i nad wyraz przyjemne.
Toskańskie dzienniki – dzień 2
Nie do końca pamiętamy, jak wróciliśmy poprzedniego wieczoru do domu. Czy to powietrze czy wino zawiniło. Zjedliśmy śniadanie, spokojnie kontemplując walkę słońca z poranymi mgłami, przypięliśmy tobołki do rowerów. Przez chwilę mieliśmy dylemat, co zrobić z makaronem, którego kucharz wczorajszej nocy przygotował chyba dla pięciu osób a nie dwóch i który dostaliśmy na wynos (ciekawe, bo wino dopiliśmy do końca). Ostatecznie makaron wylądował w bidonie. Bidon na tym wyjeździe pełnił jeszcze potem wiele innych niestandardowych funkcji. Makaron zaś zjedzony został o godz. 12 na rynku w jakimś miasteczku przed Florencją.
Do samej Florencji dotarliśmy późno, najpierw zatrzymało nas Vinci, miasto wielkiego mistrza, potem nie mogliśmy oprzeć się ścieżce wsród gajow oliwnych, której obrzeża porastały wyjątkowej urody maki i habry. Po drodze znalazło się kilka wzniesień, które skutecznie pozbawiały nas kolejnych pokładów energii.
Florencja zaś rozłożyła nas na łopatki. Nie przepadamy za spędami turystów, za tłumami, zwiedzaniem i chodzeniem utartymi ścieżkami, ale przez to miasto nie da się przejechać tak po prostu. Pewni tego, że kiedyś tu jeszcze wrócimy odnaleźliśmy jeden z najwyższych w mieście punktów widokowych, zrobiliśmy obrzydliwie-sztampowe zdjęcie z widokiem na panoramę miasta i wyruszyliśmy w dalszą drogę.
Do zachodu słońca zostało już niewiele czasu, a my mieliśmy do przejechania jeszcze całkiem spory kawałek zaplanowanej trasy. Na dodatek okazało się, że był to bardzo trudny odcinek. Zarówno pod względem kondycyjnym jak i mentalnym. Nie dość bowiem, że sinusoida wzniesień nie dawała wytchnienia naszym mięśniom, to widoki, które ukazywały się nam za kolejnym wzniesieniem, nie pozwalały sercu jechać dalej.
Tempo jazdy oscylowało więc gdzieś w okolicach trzech zdjęć na minutę i 5 km na godzinę.
Na camping, gdzie planowaliśmy nocleg, dotarliśmy, gdy pan recepcjonista zamykał już swoje biuro. Na szczęście okazał się łaskawy dla strudzonych wędrowców. Czysta pościel, ciepła woda, kolacja ze specjałami tutejszej kuchni delikatnie podkręcona miejscowym winem. To raczej mało ekstremalne i przygodowe, ale czy w imię przygody warto odmawiać sobie takich przyjemności?
Na ostatni kieliszek Chianti załapał się też i Adam, który po lotniskowych przygodach w Bolonii, podróży autobusem do Florencji, na camping dotarł po ciemnku w ostatnich blaskach wyładowujących się rowerowych lampek z Decathlonu.
Toskańskie dzienniki – dzień 3
Ekipa wreszcie w komplecie. Po wczorajszym wieczornym zapoznawczym kieliszku wina dalej mało o sobie wiemy. Mimo wszystko znakomicie się rozumiemy, w tych samych miejscach dostrzegamy piękno, zachwycamy się tymi samymi atakującymi nas za każdym zakrętem i wzgórzem widokami.
Nigdzie się nie spieszymy, robimy więcej zdjęć niż kilometerów. Zatrzymujemy się w każdym miasteczku, nie odmawiamy sobie kawy.
Niestety tą idyllę przerywa deszcz. Mocny, rzęsisty deszcz, który nie pozwala nam na zwiedzenie San Gimignano, miasta 100 wież nazywanego średniowiecznym Manhattanem. Schronienie znajdujemy w bramie tuż przy rynku, kupujemy pizze na kawałki i rozpoczynamy przekopywanie booking.com w poszukiwaniu noclegu. Na szczęście nie trwa to długo, karma jest dla nas łaskawa i dziś.
Toskańskie dzienniki – dzień 4
Czwartego dnia ze snu wyrywa nas dudnienie kropli deszczu o parapet. Nie jest dobrze. Zapowiadane ulewy jednak nas dosięgnęły. Na dodatek Artur całą noc męczył się z jakimś ogarniającym go przeziębieniem. Dreszcze, chrypa i obolałe gardło. Na termometrze za oknem 13 stopni, na termometrze Artura 38. Postanawiamy nigdzie się nie spieszyć, jemy śniadanie kosztując chyba wszystkich dostępnych rodzajów serów, wędlin, dżemów, kombinacji muesli i jogurtów . Niebezpieczna mieszanka. Tą noc spędzaliśmy znów w jednej z malowniczych posiadłości agroturystycznych ulokowanych na wzgórzu wsród winnic, rozważamy więc, by przeczekać deszcz i chorobę, uzupełnić zaległości w mediach społecznościowych i zwyczajnie pobimbać delektując się toskańskim leniwym popołudniem. Niestety, okazuje się, że na kolejną noc miejsc w pensjonacie nie ma.
Pakujemy więc tobołki i wykorzystując okno pogodowe udajemy się w dalszą drogę.
Deszczowa Toskania wychodzi na zdjęciach niewiele gorzej niż słoneczna. Wykorzystujemy więc trochę wolniejsze tempo nafaszerowanego Gripexem i Apapem Artura i łapiemy kadry jeden za drugim.
Pogoda z nami pogrywa, raz za razem deszcz przeplata się ze słońcem próbującym przebić się zza chmury.
Podczas jednej z przerw na kolejną dawkę Gripexu dla Artura w lokalnej pasticerii, zagaduje nas jakiś miejscowy zainteresowany naszą wyprawą. Przy okazji wspomina coś o odcinkach Strade Bianche przebiegających w okolicy. To bonus, który dostajemy w prezencie w tym dość trudnym dniu. Jak pisałam gdzieś na początku, nie byliśmy przygotowani w w żaden sposób do tej wyprawy, nie szukaliśmy, nie czytaliśmy o tym, co warto zobaczyć w Toskanii. A tu zupełnym przypadkiem lokales informuje nas o takiej perełce. Jedziemy.
Nagle ni stąd ni zowąd niebo robi się jakieś jaśniejsze, chmury się rozstępują, a Artur zaczyna czuć się lepiej. To chyba magia toskańskich białych dróg.
Białymi szutrami docieramy niespiesznie do Murlo, gdzie znajdujemy nocleg w starym średniowiecznym domu urządzonym w mocno toskańskim klimacie.
Toskańskie dzienniki – dzień 5
Kolejna noc okazuje się zdecydowanie lepsza od poprzedniej. Przeziębienie Artura zaczyna odpuszczać, z nieba, póki co, nic nie kapie. Wcześniejszy dzień przebiegał pod znakiem Strade Bianche, dziś krążymy szutrami L’Eroici, by dotrzeć do Buonconvento, miasteczka, gdzie startuje ten historyczny wyścig.
Kawę, naleśniki i specyficzny rowerowy klimat zapamiętamy na długo. To kolejne miejsce, gdzie na pewno chcielibyśmy wrócić. Nas jednak czas nagli, dlatego postanawiamy wesprzeć się zdobyczami cywilizacji i pociągiem przenosimy się na wybrzeże. Dzięki czemu wieczorem lądujemy na plaży. Wreszcie udaje się załapać choć na końcówkę zachodu słońca. Salute!
Toskańskie dzienniki – dzień 6
Ostatni dzień naszej toskańskiej przygody spędzamy na półwyspie Argentario, którego klimat zdecydowanie bardziej przypomina hiszpańskie wyspy niż Toskańskie zielone wzgórza. Tym razem jedziemy bez tobołków, które zostały na campingu. Najpierw wspinamy się malowniczymi asfaltowymi drogami wzdłuż wybrzeża, potem wpadamy w szutrowo-kamieniste ścieżki, których nie powstydził by się maraton MTB .
Właśnie w takim terenie rowery Rondo pokazują swój potencjał. Bez dodatkowego obciążenia, do którego przyzwyczajeni byliśmy w ciagu poprzednich dni, mamy wrażenie, że rowery same płyną czy to po asfalcie, czy chropowatym szutrze. Jest pięknie i znów kończymy dzień przyjemnym zachodem.
Toskańskie dzienniki – epilog
Podczas trzygodzinnej podróży pociągiem wzdłuż wybrzeża, do miejsca gdzie czeka na nas samochód i gdzie sześć dni temu zaczynaliśmy naszą przygodę, stopniowo oswajamy się z myślą, że to już koniec. Sześć dni w zupełnie innej rzeczywistości, sześć dni z głową zajętą tylko tym co przed nami, sześć dni podczas których zapisujesz w pamięci tyle wspomnień i obrazów, których nie dałoby się zapisać na milion-terabajtowym dysku.