Jestem ULTRA.
Tak przynajmniej powiedział mi Adam jakiś tydzień temu, gdy w ciemnościach, ostatkami sił wjeżdżałam na wyspę Ołowianka na metę ultramaratonu WISŁA 1200.
W ciągu sześciu dni pokonałam trasę dość fantazyjnie wyznaczoną przez organizatorów, wykręcając niemal codziennie 200 kilometrów po ścieżkach i asfaltach wijących się wzdłuż brzegów Wisły.
Nie czuję się ULTRA.
Normalnie na wykręcenie 1200 kilometrów potrzebuję minimum dwóch miesięcy. Tym razem zajęło mi to 136 godzin. Jakim cudem? Bez specjalnego przygotowania i treningu? Podczas gdy ostatni miesiąc to tylko jazda na elektrykach i wyciągami po bike parkach?
Może jednak Adam ma rację. Mam głowę do ULTRA.
PROLOG
Mój plan na WISŁĘ 1200 był prosty. Zabrać lekki rower, spakować się na lekko i powoli w swoim tempie pokonać ponad 1000 kilometrową trasę, mieszcząc się w limicie 200 godzin. To, że już na początku realia odbiegały nieco od zakładanych planów możecie przeczytać w artykule opisującym listę sprzętu, jaki ze sobą zabrałam. Jak było potem? Oczywiście, wszystkie plany poszły w łeb.
Start wyścigu zaplanowany był na 6. lipca, na ósmą rano. Miejsce – Schronisko Przysłop pod Baranią Górą. To właśnie w tych okolicach swoje źródła ma najdłuższa rzeka Polski. Z racji wczesnej godziny startu oraz właśnie lokalizacji (951 m n.p.m) już dzień wcześniej większość zawodników pojawiła się w Schronisku, by na spokojnie przygotować się fizycznie i mentalnie do czekającego ich wyzwania.
Słynne ciasta ze Schroniska na Przysłopie znikały w ekspresowym tempie. Ci którzy nie lubują się w słodyczach mogli zjeść przepyszny makaron i sałatki przygotowane przez ekipę organizatora. Na brak napitków też nikt nie mógł narzekać.
Odbiór pakietów startowych, odprawa przedstartowa i większość myślami była już w łóżku, z nadzieją na dobry, dodający sił sen.
WISŁA 1200 – DZIEŃ 1
Przysłop pod Baranią Górą – Kraków
199,5 km
Sen długi nie był. Większość startujących była tak podekscytowana, że obudziła się już o 5 rano. Mi nawet zatyczki do uszu nie pomogły. Zwlekłam się z łóżka o „zupełnieniedoogarnięcia” dla mnie godzinie, wyczekałam swoje w kolejce po jajecznicę, zaczepiłam sakwy do Ferala i postanowiłam zrobić rozeznanie wsród uczestników.
Na liście startowej widniało około 200 śmiałków, gotowych na podjęcie wyzwania WISŁY 1200. Każdy z nich, jak widać na zdjęciach, miał inny pomysł na czekające go kilometry. Byli tacy, co nie mieli w planach ani chwili snu, byli tacy, co zakładali noclegi gdzie popadnie, na dziko i tacy, co brali pod uwagę tylko wygodne łóżko. Byli sakwiarze, bikepakerzy, ściganci i maruderzy. Znakomita mieszanka. Każdy inny a wszyscy z jednym celem – dotrzeć do Gdańska.
Nie potrafię opisać uczucia, które towarzyszyło mi na starcie. Niepewność, podekscytowanie, obawa, czy oby na pewno dam radę? Tym bardziej, że tym razem skazana byłam na samą siebie. Artur pół roku wcześniej w reakcji na propozycję startu uśmiechnął się tylko i stwierdził, że z wielką przyjemnością mi pokibicuje i poprzygląda się przesuwającej się kropce na mapie z trackingiem.
Cóż było począć, skoro przygoda wzywała. Z otwartą głową i zaufaniem do matki karmy pozwoliłam się ponieść wirowi wydarzeń.
Pierwsze pięćdziesiąt rozgrzewkowych kilometrów było z górki. Minęły tak szybko, że ani nie zdążyłam przekręcić korbą trzy razy. Stawka ładnie się rozciągnęła, ale cały czas można było jechać w grupie podobnych do siebie.
Po takiej rozgrzewce wszyscy byli gotowi na główny punkt programu, dla którego tu przyjechali. Wały okalające południowe brzegi Jeziora Goczałkowickiego ukazały prawdziwy charakter tego wyścigu. To tutaj zawodnicy zobaczyli, z czym zmagać będą się przez kolejne dni. To po tych pierwszych kilometrach oczywistym okazało się, że każdy napotkany na trasie asfalt witany będzie z wytchnieniem i nadzieją, by nie skończył się zbyt szybko.
Potem długo było znowu pięknie, do czasu gdy zjawiskowo wyglądające na niebie chmury nie przeistoczyły się w zjawiskową burzę, przed którą uciekałam dobre trzy godziny jadąc w nieustającym deszczu. Widok Krakowskiego Zamku dodał sił na ostatnie kilka kilometrów i znalezienie noclegu. Cel na pierwszy dzień został osiągnięty.
199,5 km w 10 godzin. Nogi jak z waty.
WISŁA 1200 – DZIEŃ 2
Kraków – Sandomierz
202 km
Nigdy nie lubiłam wcześnie wstawać. Wiedziałam więc, że w trakcie WISŁY 1200 pobudka o sensownej porze będzie największym problemem. Wygodne łóżko i otulająca kołderka wołały do mnie „Jeszcze chwila”, „Śpij sobie smacznie, przecież jesteś taka zmęczona”.
Biorąc pod uwagę, że głównym założeniem na ten wyścig była spokojna jazda po około 130 km dziennie, robienie zdjęć i cieszenie się widokami, pomyślałam, że faktycznie nie trzeba spieszyć się specjalnie ze wstawaniem. Wczorajsze 200 kilometrów stworzyły bezpieczny zapas na kolejne dni, byłam więc niemal pewna, że to będzie spokojny leniwy dzień. Myślałam też, że drugiego dnia stawka startujących będzie już tak rozciągnięta, iż praktycznie cały czas będę jechać sama.
Koniec końców z kwatery wyjechałam o… 9.00.
O jakże się myliłam z tym luzem i pustką na trasie. Za Krakowem po krótkim kurwidołkowym incydencie zaczęła się piękna szutrowo-asfaltowa ścieżka. Słońce pięknie świeciło, a chmury na niebie układały się w tak malowniczy sposób, że nie było sposobu by się nie zatrzymywać i nie robić zdjęć. W końcu dla takich zdjęć targałam ze sobą mini-statyw aparat i podręczne GoPro. Przy każdym takim zatrzymaniu okazywało się, że tu i tam raz po raz mnie ktoś mija. „Nie jest tak źle z tym moim tajmingiem. Ostatnia nie jadę” pomyślałam i dawaj leniwie z nóżki na nóżkę.
W jednym z takich mijających mnie pociągów rozpoznałam chłopaków z dnia wczorajszego, którzy to pomarańczą w lesie za Goczałkowicami mnie częstowali. Wiedziałam, że to znak. Zrobiłam im pamiątkowe foto, zebrałam bambetle, wsiadłam na rower i pojechałam dalej. Dziwnym trafem w następnej wiosce spotkałam ich pod jednym ze sklepów. Wiedziałam, że to znak.
Chłopaki okazali się całkiem sympatyczni ale i jednakowoż pechowi. Dzięki zerwanej szprysze pod następnym wiejskim sklepikiem mogłam sobie spokojnie odpocząć, a w trakcie jazdy już mi się nie nużyło, bo albo następowały jakieś śmichy-hihy, albo musiałam nieźle kręcić korbami, by mi nie uciekli.
Tak dotarliśmy razem najpierw do promu, potem pod kolejny wiejski sklep, a na koniec do Sandomierza. Zupełnie nieplanowany cel tego dnia. Ufff.
WISŁA 1200 – DZIEŃ 3
Sandomierz – Maciejowice
173 km
Mówi się, że na takich wyjazdach/zawodach najgorszy jest trzeci dzień. Trzeciego dnia najbardziej bolą nogi, trzeciego dnia najbardziej nie chce ci się wstać, trzeciego dnia masz ochotę wszystkim walnąć.
U mnie było zupełnie inaczej. Mimo średnio przespanej nocy wstałam o 6.00, nogi jakieś takie świeże się wydawały i śniadanie smakowało wybornie.
Wszystko powyższe złożyło się idealnie, bowiem trzeci dzień miał być tym, kiedy wykres przewyższeń nieco się pofałduje. Oj uda moje odczuły owo pofałdowanie. Najpierw wspinając się na wzniesienia Gór Pieprzowych, potem pokonując pagórki niedaleko Słupi, by na końcu stawić czoło wzgórzom w okolicy Kazimierza. Na kolejnych metrach podjazdów wypominałam sobie lenistwo i fakt, że czeterdziesto-zębowa koronka napędu została w domu a ja męczę się z przełożeniem 42/42.
Na szczęście po każdym podjeździe czekał zjazd, a po każdym terenowym odcinku następowała chwila odpoczynku na asfalcie.
Tego dnia mocno zastanawialiśmy się nad noclegiem na dziko nad Wisłą. Zakupiliśmy nawet potrzebny prowiant i zapas wody. Ostatecznie zwyciężyła jednak wygoda i marzenie o miękkiej poduszce oraz ciepłym prysznicu. W Hotelu w Maciejowicach poza nami postanowiła przenocować całkiem spora ekipa startujących w Wisła 1200. Do późnego wieczora słychać było nocne polaków rozmowy na korytarzach.
WISŁA 1200 – DZIEŃ 4
Maciejowice – Wyszogród
177 km
Mawiają, że kiedy rano budzisz się i nic cię nie boli to znaczy, że umarłeś. Oj, zdecydowanie nie mogłam tego powiedzieć czwartego dnia wyścigu. Niestety w czwartej dobie dopadł mnie kryzys i to co zazwyczaj dzieje się trzeciego dnia przyszło do mnie z opóźnieniem.
Betonowe nogi, zerowa motywacja, brak ochoty na jakiekolwiek jedzenie.
Na domiar złego wszystko to zeszło się z jednym z bardziej wymagających odcinków trasy tuż przed Warszawą. Znakomite single wijące się wzdłuż brzegu rzeki to w lesie, to krzakach, czy dzikich polach, normalnie na rowerze MTB łyknęłabym je ze smakiem. Na wymęczonych nogach i rekach, na gravelu okazały się nieco mniej „smakowite”. Gdy tak jechałam i co chwila jakiś dołek lub mulda wytrącały mnie z równowagi myślałam o tych wszystkich obładowanych sakwiarzach, którzy pokonywać będą ten fragment. Nie chciałabym słyszeć ich komentarzy.
Hot-dog na drugie śniadanie? Dlaczego nie?
W poszukiwaniu obiecywanej przez organizatora plaży nudystów.
Yp, jep, yp, jep. Dyg, dyg, dyg, dyg. Moja d..a. Ała.
Jest i
Warszawa, taka piękna...
W Warszawie gościmy zdecydowanie za długo, zjadamy za dużo, piwo pijemy za wcześnie. Wszystko to potem odbija się na dalszej jeździe. A droga za stolicą dużo łatwiejsza nie jest. Rzekłabym, że jeszcze gorsza niż przed.
Dobitnie świadczy o tym brak zdjęć (organizm sił marnować nie chciał na wyciąganie aparatu z kieszonki) oraz fakt ostatecznego rozłamu naszej ekipy. W Wyszogrodzie postanawiamy się rozdzielić. Chłopaki z Olsztyna atakują Płock, ja w Fryderykiem zostajemy na nocleg w ekspresowo znalezionym hotelu. Do mety zostaje już tylko 410 kilometrów.
WISŁA 1200 – DZIEŃ 5
Wyszogród – Ostromecko
205 km
Zmęczenie się kumuluje. Gdy budzę się rano niby nie jest źle, ale gdy ruszamy na rower, nie mam pojęcia, co boli mnie bardziej tyłek, nadgarstki czy nogi. Podczas pakowania rzeczy na wyjazd chyba mnie zaćmiło i nie wzięłam ze sobą kolarskich rękawiczek. No bo przecież w długich na gravelu ciepło i nie wygodnie, w krótkich siara. Jadę więc kolejne kilometry coraz bardziej odczuwając dyskomfort i problem z ułożeniem rąk na kierownicy. Głowa, gdy myśli o rekach, to zapomina o bolącym tyłku, gdy przypomina sobie o tyłku, zapomina o nagach i jakoś wszystko się kręci.
Na szczęście pierwsze dwie godziny do Płocka to 90% szutrów. W Płocku szybkie drugie śniadanie pod sklepem i ciśniemy dalej. Dopiero teraz zaczyna się zabawa. Najpierw złudny asfalt, na którym wykorzystuję Fryderyka i siadam mu na kole, potem piachy niczym na pustyni. Jakieś 20 km przed Toruniem uświadamiamy sobie, że by dalej jechać potrzebujemy natychmiastowego pierogowego doładowania. Niestety na próżno szukać tu czegokolwiek do jedzenia. Nie mam pojęcia, jak udaje nam się dotrzeć na Toruńską Starówkę, gdzie spotykamy chłopaków. Oni kończą właśnie obiad, zbierają się szybko, bo planują nocleg w Chełmnie. My na razie najbardziej zainteresowani kartą menu, której oczywiście głównym daniem są … pierogi.
Między jednym a drugim pierogiem scrolluję Bookinga by ostatecznie znaleźć nocleg w Ostromecku. Mamy więc ostatni cel tego dnia. Jeszcze nieświadomi jak trudny do osiągnięcia.
Z odcinka Toruń-Ostromecko nie pamietam za wiele. No może nic oprócz siedziby głównej Ojca Rydzyka oraz piachów, które skutecznie utrudniały nam dotarcie do motelu przed godziną 21. A było to kluczowe, bowiem o tej porze zamykali restaurację. Na szczęście właściciel się zlitował i poczekał na nas dobre pół godziny. Schabowy z ziemniakami i surówką smakował wybornie.
Dlaczego nie ma więcej zdjęć, pewnie już wiecie.
WISŁA 1200 – DZIEŃ 6
Ostromecko – Gdańsk
208 km
Przy wczorajszej kolacji rozmawiałam z Fryderykiem o dystansie, który pozostał nam do końca. 205 kilometrów – to niby niewiele, a poziom zmęczenia nie pozwala realnie ocenić, czy dam radę zaatakować ten dystans. Przy dzisiejszym śniadaniu całkiem poważnie rozpatruję opcję podzielenia tego dystansu na dwa dni. No bo w zasadzie to przecież nigdzie nie miałam się spieszyć. Miałam robić zdjęcia i czilować.
Jesteśmy zmęczeni, ociągamy się ze śniadaniem i z pakowaniem. Z jednej strony chcielibyśmy zrobić co trzeba i już mieć to wszystko za sobą. By kolejnego dnia nie trzeba było znowu wstawać, znów pod presją czasu się pakować. Z drugiej strony już piekielnie nam się nie chce kręcić korbami.
Na szczęście gdy siadamy na rower klimat trochę się poprawia. Fryderyk ciągnie nas na asfalcie, ja dostaje energii przy każdym wejściu w teren. W specyficzny sposób się uzupełniamy.
Co przystanek to odliczamy ile jeszcze kilometrów zostało do mety.
Stosujemy technikę małych kroków. Najpierw celem jest Gniew. Gdzie udaje nam się schować przed burzą i zajadamy się bigosem w barze mlecznym. Kolejnym punktem do zdobycia jest Tczew, przez który ostatecznie tylko przejeżdżamy. Mamy wyjątkowe szczęście, że deszczowe chmury nas omijają, mało rozmawiamy tego dnia, ale obydwoje czujemy, że trzeba to skończyć.
Długi odcinek prowadzący po łące za Tczewem to chyba ostatni sprawdzian siły charakteru. Dzisiaj z perspektywy widzę, że to pewnego rodzaju klamra kompozycyjna. Jak pierwszy trudny odcinek przy Jeziorze Goczałkowickim otwierał ten maraton, tak łąka za Tczewem go zamyka. Potem musi być już tylko z górki.
Gdy po „niekończącym się fragmencie tczewskim” wskakujemy na wały oczom naszym ukazuje się cel tej szalonej podróży. Ujście Wisły. Fryderyk stwierdza, że teraz to już musimy, nawet po ciemku dojechać.
Ostatnie kilometry dłużą się jednak niemiłosiernie. Na dodatek, na końcu wystawiamy na próbę jeszcze nasze szczęście. Mylimy bowiem ścieżkę tracka i zamiast kamienistą drogą, przedzieramy się piaskami porośniętymi krzakami dzikiej róży. Trzy zdrowaśki odmówiłam za to, by żadne z nas nie złapało gumy na tym fragmencie. I udało się.
Po drodze do Ujścia ku naszemu zdziwieniu spotykamy parę, która stamtąd juz wraca. Okazuje się, że to dziewczyna będąca na drugim miejscu. Gdy mówię o tym Fryderykowi temu od razu pojawia się błysk w oku i wiem, że mi nie odpuści. Będę musiała ich gonić.
Zgodnie z przewidywaniami na delektowanie się zachodem słońca czasu nie ma. Fryderyk zadaje mi pytanie, czy chcę być na drugim miejscu. Jasne, że chcę – odpowiadam. Zakładam na kask czołówkę i rozpoczynam pogoń.
Nie mam pojęcia skąd na tych ostatnich kilometrach wzięłam jeszcze siły. Nie mam pojęcia jakim cudem nie wyrąbałam się na tych płytach zasypanych piachem z czołówką, która była raczej tylko atrapą czołówki. Nie wiem jakim cudem nie przywaliłam kołem w wystające murki taranujące drogę.
Wiem, że w lesie włączył mi się taki motorek, że sama siebie nie poznałam.
Wiem, że na ostatnich kilometrach przyłączył do nas Adam i jago doping okazał się nieoceniony.
Wiem, że dałam radę w sześć dni przejechać 1140 km na rowerze.
Wiem, że wyszłam daleko poza swoją strefę komfortu.
EPILOG
1140 km
135 godzin
32 500 spalonych kalorii
27 wypitych bidonów wody i izo
4 owsianki
2 jajecznice na maśle
50 pierogów
2 pizze
2 schabowe
2 piwa
10 tabletek z magnezem
6 porcji BCAA
6 zimnych prysznicy
1 000 000 niezapomnianych wspomnień i widoków
A tu można zobaczyć, jak jechali wszyscy – http://event.trackcourse.com/view/wisla-1200-2018