Już środa, ja ciągle oprócz tekstu do BIKE nie napisałam nic o sobotnich zawodach, a jest przecież o czym pisać. Tylko od czego zacząć???
Może od tego, że na ostatnich zawodach Enduro Trails byłam w 2016 roku. Cały 2017 rok odpuściłam ze względu na warunki pogodowe, OSy wyznaczane ciągle na tych samych trasach, niedociągnięcia w organizacji zawodów i swego rodzaju niechęć do ścigania. Po roku odpoczynku od BB, wróciłam.
Po sobotnich zawodach mogę stwierdzić, że niechęć do ścigania chyba dalej siedzi w głowie, choć może to bardziej brak duszy ściganta lub ściganckich predyspozycji. Zwał jak zwał. Ściganie faktycznie mi nie wychodzi. Nie potrafię włączyć wewnętrznego motywatora, dokręcać na zjazdach, wyciskać maksimum ze ścieżki, puścić hampli i balansować na krawędzi. Na zawody zazwyczaj jadę więc, by pojeździć po górach, pobyć z ludźmi. Jasne, czasami chciałabym umieć sobie powiedzieć, dobra to od teraz trenujemy, podnosimy skilla i wyrabiamy kondychę, ale to nie wychodzi. Za dużo rzeczy mnie kręci i nie potrafię skupić się na tej jednej jedynej. A tylko wtedy można zacząć się liczyć.
Mimo wszystko w piątek stawiłam się na popołudniowym prologu. Przejechałam go z mizernym rezultatem. Miałam nadzieję, że przynajmniej dzięki temu pośpię w sobotę trochę dłużej. Niestety, organizatorzy wymyślili, że start odbywać się będzie w kolejności od najgorszej do najlepszej. I…. startowałam jako jedna z pierwszych o 7.46 :)
W życiu trzeba jednak dostrzegać pozytywy. Jedna z dziewczyn przede mną spóźniła się na OS, druga chyba w ogóle nie pojawiła się na starcie. Ja startowałam pierwsza, trasa OSu była więc w idealnym stanie, niewyślizgana, nierozjeżdżona, no miód malina. Szłam jak burza, oczywiście w moim mniemaniu, nawet żarło, żarło, ale w pewnym momencie przed dziabarową ścianką usłyszałam najgorszy z możliwych odgłosów – brzdęk i sssssssss. Do ścianki nie dotarłam. Wcześniej na jednym z kamieni dobiłam oponę tak mocno, że w obręczy pojawiły się dwa słusznej wielkości wgnioty i powietrze zeszło momentalnie. Oczywiście dętka i zestaw naprawczy w postaci mleka Caffe Latex pod ciśnieniem zostały w aucie. Na szczęście dzięki uprzejmości jednego z zawodników udało się jako tako zakleić dziury gumowymi czopkami i dopompowując średnio opony co kilometr, dojechać do mety pierwszego OSu. Oczywiście dziabarowej ścianki nie odpuściłam i zjechałam na flaku w całkiem niezłym stylu.
Dalszych przygód z oponą wam oszczędzę. Na szczęście Caffe Latex sprawiło, że mogłam pojawić się na OSie nr 3 i 4. Pojechałam te odcinki z wielką frajdą i najlepiej jak potrafię. Oczywiście fakt, że dzień wcześniej nie przejechałam tych fragmentów na zapoznaniu odbił się na prędkości, ale i tak wjeżdżając na metę banan na ryjku się pojawił, endorfiny zabuzowały i ostatecznie chyba cieszę się, że wystartowałam.
Jeśli chodzi o organizację bielskich zawodów to muszę przyznać, że w tym temacie chyba trochę się poprawiło. Czy wynika to z tego, że to już 10 edycja? Czy z tego, że te zawody były jednymi z kilku w Europie, na których można było zdobyć punkty do eliminacji w EWS, w związku z czym startowało w nich wielu zagranicznych zawodników i trzeba było bardziej się postarać?
Tak czy siak, trasy były git (jeśli tylko nie przeszkadza ci, że powtarzają się co któreś zawody), ich oznakowanie także, pomiar czasu nie nawalił, uczestnicy otrzymali sensowny pakiet startowy, dobrze zaopatrzony bufet i posiłek regeneracyjny.
Było oczywiście kilka faili, które wynikają z odmiennego, bielskiego stanu świadomości. Jedną z takich sytuacji był poranny start, który miał przebiegać niby według harmonogramu, ale pan prowadzący-konferansjer nie miał mikrofonu i krzyknął tylko do nas – „A jedźcie sobie!!!” Zagraniczne zawodniczki nie miały pojęcia o co chodzi i co robić.
Drugi minus należy się za długie oczekiwanie na wyniki. Spokojnie można było tą godzinę siedzieć w Bike Barze popijając lemoniadę lub kawę mrożoną (polecam) :)
Nie wiem też jak wyglądała sprawa nagród.
Aaaaa i ciagle trudno mi się ustosunkować do sensowności przeprowadzania piątkowego prologu. Może lepszym rozwiązaniem byłby sobotni prolog połączony z zawodami dla dzieci i niedzielne zawody główne? Każdy urlopowy dzień jest przecież na wagę złota i nie zawsze chcemy przeznaczać go na 1 minutę ścigania.
Generalnie jednak zawody ocenić trzeba pozytywnie.
Czy pojawię się na jesiennej edycji? Z jednej strony kusi by spróbować poprawić wynik, z drugiej strony wiem, że to nie ma sensu i jeśli już startować to dla funu. Czas pokaże.