Świat wokół i otaczająca nas rzeczywistość jest względna. Nawet z perspektywy rowerowego siodełka. W zależności od tego, czy siedzimy na agresywnej endurówce, lekkim i zwinnym hard tailu czy przygodowym gravelu ta sama ścieżka, ten sam szlak potrafią zupełnie zmienić swój charakter. Mimo iż dalej jedziesz po tych samych kamieniach, walczysz z jednakowym nachyleniem terenu, pokonujesz te same zakręty, wszystko jest jakby inne. To coś na zasadzie równoległej rzeczywistości, drugiej strony lustra. Na rowerze elektrycznym perspektywa zmienia się jeszcze bardziej niż w przypadku „analogowych” rowerów.
Artykuł ukazał się w „elektrycznym” wydaniu Magazynu Bike nr 3-4/2020
Beskid Śląski – gruboziarniste szutry i 25% nachylenie
Okolice Wisły i Ustronia w Beskidzie Śląskim ze względu na dobre skomunikowanie, liczne połączenia kolejowe i popularną gierkówkę (tak nazywa się droga łącząca Warszawę z Katowicami i Wisłą, którą towarzysz Gierek z Warszawy podróżował na górski wywczas) to rejon najczęściej wybierany przez fanów kolarstwa górskiego z Górnego Śląska. Beskid Śląski to więc niewątpliwie moje tereny. To tutaj pokonywałam pierwsze górskie kilometry, zdobywałam pierwsze szczyty, zaliczałam pierwsze gleby i łapałam pierwsze gumy. Nie było łatwo. Początki w kolarstwie górskim chyba nigdy nie są łatwe. Gdy na pierwszy cel rowerowych eskapad wybierasz pasmo Równicy, Czantorii lub Kotarza poprzeczka podnosi się jeszcze wyżej. Wspominałam już o tym przy okazji relacji z Carpatia Divide.
Beskid Śląski jest stromy, kamienisty i bardzo wymagający zarówno kondycyjnie jak i technicznie. Potwierdzą to też z pewnością zawodnicy, który mieli okazję startować w regularnie organizowanych tutaj maratonach MTB.
Nie wiedzieć czemu zainteresowanie edycjami w Wiśle i Ustroniu zazwyczaj jest mniejsze niż w przypadku pozostałych lokalizacji ;)
Gdy pewnego wiosennego poranka Grzegorz zaproponował wspomaganą elektrycznie rundę po tych okolicach, pomyślałam, że to może być całkiem dobry pomysł. Do tej pory na samą myśl o podjeździe na Trzy Kopce moje tętno wchodziło w strefę beztlenową, a gdy przypomniałam sobie wylatujące spod kół i trafiające zawsze wyjątkowo celnie, prosto w piszczel kamienie beskidzkich gruboziarnistych szutrów, na twarzy momentalnie pojawiał się grymas bólu. Pewnie dlatego, od chwili gdy poznałam inne rejony górskie, w okolicy Równicy, Kotarza i Orłowej pojawiałam się sporadycznie. Tym razem mogło być inaczej. Pomyślałam sobie, że rower elektryczny może wreszcie odczarować moje złe wspomnienia związane z tutejszymi szlakami. Na stromiznach dodatkowe waty generowane przez silnik pozwolą utrzymać przyjemność z jazdy, a na zjazdach ciężar roweru i konkretne plusowe opony pomogą zapomnieć o morzu kamieni pod kołami. Postanowiłam zaryzykować.
Beskid Śląski – stromo, stromiej najstromiej
Wszystkie wycieczki w Ustroniu i Wiśle zaczynają się tak samo, czyli od jazdy bulwarem wzdłuż rzeki. Ten obowiązkowy punkt programu może okazać się dość irytujący, gdy naszą eskapadę zaplanujemy na jeden w weekendowych dni. Wtedy jazda prowadzącą tędy ścieżką rowerową przybiera charakter slalomu i lawirowania pomiędzy dzikim tłumem turystów, który coweekendowo pojawia się w tych miejscowościach i ni jak nie zważa na rowerzystów. Nam, tym razem się upiekło, nie dość, że był środek tygodnia, to dopiero kilka dni minęło od zniesienia rządowych ograniczeń w zakresie jazdy po lesie związanych z corona wirusem. Chyba nigdy nie widziałam takiego spokoju w tym popularnym kurorcie.
Trasę wycieczki tym razem ułożyła nam redaktor Ania Sadowska, która ma to (nie)wątpliwe szczęście, że tu mieszka, a strome, kamieniste szlaki Beskidu Śląskiego to jej poligon treningowy. Jak pisałam już wcześniej, sama pasmo Równicy i Trzech Kopców znam bardzo dobrze, ale gdy „lokales” poskłada ci trasę, zawsze znajdzie się w niej jakiś smaczek i na pewno poznasz ciekawe alternatywne fragmenty ścieżek, których nie znałeś.
I tak stało się już na początku, gdy niby obcykana w rejonie pewna byłam, że doliną Dobki wdrapiemy się na Zakrzosek, by stamtąd pojechać w kierunku Trzech Kopców. Ze zdziwieniem zauważyłam, że nieoczekiwanie ominęliśmy Zakrzosek, by zboczami Bukowej Góry pojechać w kierunku szczytu o nazwie Kamienny i Trzy Kopce zdobyć od zupełnie mi nieznanej strony.
Zupełnie mnie natomiast nie zdziwiły charakterystyczne beskidzkie płyty z dziurami, które pojawiły się już na pierwszym stromym odcinku wycieczki. Ażurowe płyty układane są na wszystkich przystromieniach w okolicy domostw i osad, których bardzo wiele znajduje się w tych górach. Musicie bowiem wiedzieć, że Beskid Śląski jest jednym z najbardziej zurbanizowanych obszarów górskich w Polsce i domostwa spotkać można tu bardzo wysoko i w wielu zupełnie niespodziewanych miejscach. Wracając jednak do płyt. Każdy kto choć trochę pojeździł po Beskidzie Śląskim i Żywieckim, albo też brał udział w kultowym swego czasu MTB Trophy, ten znakomicie wie, o czym piszę. Betonowe, dziurawe płyty nigdy nie zwiastują niczego dobrego.
Na szczęście tym razem obydwoje dysponowaliśmy dodatkowymi watami pod nogą i nawet fragmenty podchodzące pod 22-25% nachylenia specjalnie nie robiły na nas wrażenia. To jest mocny argument za tym, że rowery elektryczne w tym rejonie to bardzo dobry pomysł.
Telesforówka i wychodek z widokiem
Zaraz za Trzema Kopcami na naszej trasie znajduje się Telesforówka, małe przytulisko założone w 1994 roku. Można tu coś zjeść, przenocować, a przede wszystkim rozłożyć się na trawie i chłonąć widoki na okoliczne szczyty układające się prawie w panoramę 360 stopni. My mieliśmy tego dnia szczęście i zobaczyliśmy nawet ośnieżone jeszcze szczyty Małej Fatry. Do niedawna można było skorzystać tu z bardzo popularnego w internetach drewnianego wychodka z widokiem prosto na Czantorię. Niestety wychodek padł ofiarą swojej własnej popularności. Panie z sanepidu też zaglądają na Facebooka.
W Telesforówce robimy sobie przerwę na kawę i oscypki z żurawiną. Odbywamy też interesującą rozmowę z właścicielem, który opowiada nam krótką historię tego miejsca. Niestety zobowiązani jesteśmy zachować ją dla siebie. Nasz rozmówca ma w planach bardziej oficjalną publikację dziejów Telesforówki, więc puki co czekamy.
Maratonowe trasy
Trasa naszej wycieczki w wielu miejscach pokrywa się ze wspominanymi wcześniej trasami organizowanych tutaj maratonów. Z Trzech Kopców jedziemy dalej żółtym szlakiem w stronę Smrekowca. Bardzo dobrze pamietam ten fragment wyścigu (też startowałam kilka razy), chwila płaskiego odpoczynku, by za chwilę przycisnąć stromym podjazdem pod Jawierzyny. Luźne kamienie i nachylenie momentami dochodzące do 20%. Podjazd nie jest długi, ale na maratonach niejednego sprowadza do parteru zmuszając do zejścia z siodełka i wypychu. Na Cannondale-u, na którym jadę, sytuacja wygląda dużo przyjemniej. Gdy dysponuje się bonusowymi watami pod nogą, luźne kamienie już nie są takie straszne. Dalej wymagają dobrego balansu i równowagi, ale elektryk z grubymi oponami radzi sobie na nich dużo lepiej niż tradycyjny ścigancki rower. W głowie pojawia się myśl – aaaa to tak pewnie czują się ci z maratonowej czołówki, którzy generują te 7-8 W/kg.
Za Jawierzynami czeka nas dwukilometrowy szeroki, szybki zjazd do Brennej Lesnicy. Jedyne na co trzeba tu uważać, to przecinające drogę belki odpływowe. Jak leżący policjanci na drogach, pilnują, by nie przekroczyć prędkości, a gdy tylko na chwilę się zagapisz, dostajesz strzał z kierownicy . Najgorsi są jednak gdy pada, nie wybaczają i często potrafią posłać w krzaki.
Z Brennej Leśnicy track ułożony przez Anię prowadzi nas do Chaty na Grabowej. Zupełnie nie znam tej drogi i w głowie mi się nie mieści, jak można podjechać tu na zwykłym rowerze XC/MTB.
Jest stromo, cały czas powyżej kilkunastu procent i momenty nawet pod 25%. O luźnych kamieniach już nie wspominam. One są w Beskidzie Śląskim wszędzie, więc nawet gdy o nich nie piszę musicie czytając to pamietać, że ona na pewno cały czas są pod kołami. Gdy się jedzie rowerem po tutejszych szlakach raczej nie da się tego faktu przeoczyć.
W końcu docieramy na Grabową, to kolejne miejsce, gdzie normalnie można było by się zatrzymać na krótki odpoczynek. Dziś niestety nie możemy na to liczyć. W związku z wirusem większość tego typu obiektów jest w dalszym ciągu pozamykana. Nie martwimy się tym jednak zbytnio, bo dzięki temu w górach spotykamy tylko prawdziwych turystów, a nie okazjonalnych piwnych spacerowiczów, których akurat w rejonie Wisły, Ustronia i Brennej jest zazwyczaj bardzo wielu. To na Grabowej uświadamiam sobie, że chyba nigdy dotychczas nie widziałam Beskidu Śląskiego takiego pustego. Tylko kilku rowerzystów i dwie pary spotkane przy Telesforówce. To naprawdę dziwne dla mnie uczucie.
Z Grabowej, widokową otwartą granią jedziemy w kierunku wieży na Starym Groniu. Z lewej strony mijamy Trzy Kopce, Zakrzosek i Orłową, z prawej „masyw” Kotarza i za nim Brenna w dolinie. Cały ten wyjazd wykorzystuję na mini trening orientacji w terenie. Po wspięciu się na wieżę widokową dokonuje dalszych identyfikacji – Klimczok, Stołów, Błatnia i schowane za Kotarzem Skrzyczne. Chyba jednak nie jest tak źle z tą moją orientacją.
Grań Trzy Kopce Wiślańskie – Równica
Słońce, widoki i wszechobecna cisza sprawia, że na wieży z premedytacją marnujemy trochę czasu, ale ostatecznie rozsądek każe nam się zbierać. Zjeżdżamy żółtym szlakiem pieszym do Brennej Leśnicy. Ten szlak pamietam bardzo dobrze. Szybki ale uważny z kilkoma trudniejszymi zakrętami, największym problemem były tu zawsze… kamienie. Tym razem jest dużo łatwiej niż się spodziewałam. Gdy potem z Leśnicy wspinamy się z powrotem na pasmo Trzech Kopców i Równicy rozmawiamy chwilę na ten temat. Czy to sprzęt tak zmienił się w ciągu tych kilku lat, czy szlaki jednak pracują i też się zmieniają, czy to może nasze umiejętności i skill poszedł w górę. Ostatecznie ustalamy wspólną nieco filozoficzną wersję, że wszystko płynie i wszystko się zmienia. Jak nie można dwa razy wejść do tej samej rzeki, tak i dwa razy nie da się zjechać po tym samym szlaku.
Nasze filozofowanie przerywa zupełnie nieoczekiwanie spotkana w środku lasu młoda pani na skuterku. Pani zaskoczona naszą obecnością równie mocno jak my, odpala motorek i na naszych oczach dzielnie pokonuje 20% podjazd jak gdyby nigdy nic. Nie pozostaje nam nic innego jak też odpalić tryb e-mtb w naszych rowerach i spróbować zrobić to samo. Za zakrętem okazuje się, że w lesie na końcu świata jest jeszcze schowane jakieś domostwo, bardzo oryginalne było to miejsce. Zobaczcie na zdjęcie.
Tu po raz kolejny przekonujemy się, że wyznaczenie trasy przez Redaktor Annę było bardzo trafnym pomysłem.
Na grań Trzy Kopce-Równica dostajemy się takimi zakamarkami, że na pewno sama bym tego nie wymyśliła. Teraz jeszcze tylko Orłowa, Beskidek i Równica. Ostatnia seria podjazdów przed nami, a na wyświetlaczach kresek baterii coraz mniej.
Przez cały wyjazd nie szalejemy jakoś specjalnie z trybami wspomagania, wiemy, że prąd jest drogi i trzeba go oszczędzać. Poza tym z doświadczenia wiemy też, że baterii w elektrykach starcza średnio na 1000 metrów w pionie.
Podczas całej wycieczki staramy się korzystać głównie z trybu Tour i czasem tylko wspomagać się e-mtb i boost (nie jestem pewna jakie tam były, popraw to Grzegorz). Gdy docieramy na Równicę licznik pokazuje mi 1350 metrów podjazdu w pionie. Grzegorzowi zostaje jakieś 8% baterii w rowerze, ja mam jeszcze 30%. Najprawdopodobniej spowodowane jest to różnicą w naszej wadze i tym, że ja tym razem nie taszczyłam ze sobą sprzętu foto. Poza ostatnim krótkim podjazdem na parking teraz czeka nas już tylko zjazd, więc najprawdopodobniej uda nam się zakończyć wycieczkę przed zmrokiem.
Zjazd z Równicy w kierunku Lipowskiego Gronia też znany mi jest doskonale. To klasyk ustrońskiego maratonu. Szeroka gruboziarnista szutrówka. Niech was nie zmyli to określenie. Na zawodach na tym zjeździe po przejechaniu go przez kilkunastu zawodników z czołówki ukazywała się optymalna linia przejazdu. Gdy w tym miejscu miało się pecha i kogoś się dogoniło, wyprzedzenie wiązało się z wskoczeniem w morze kamieni, które wszystkie były przeciw tobie. Oczywiście zawsze miałam pecha i doganiałam tam dwie, trzy osoby, które słabiej radziły sobie na zjazdach i oczywiście zawsze wyprzedzałam ich ze strachem w oczach. Na szczęcie zawsze też się udawało. Tym razem śmierci w oczach nie było i zjazd wydał się dużo łatwiejszy. Jednak na samym dole Grzegorz przyznał – całkiem sporo kamyczków tu było.
Holowanie
Powrót na parking Bulwarem Wiślanym pozwolił wyciszyć się skołatanym nerwom. To jednak nie był jeszcze koniec. Wspominałam przecież, że ostatnie kilkaset metrów trasy było jeszcze podjazdowe. I tu jak wisienka na torcie na czerwono zaświeciła się kontrolka baterii redaktora Grzegorza, po czym silnik się wyłączył. Na szczęście moje 25% baterii pozwoliło na odholowanie współtowarzysza wycieczki do naszego samochodu.
Licznik pokazuje, że tego dnia zrobiliśmy 44 kilometry i 1520 metrów przewyższenia w górę. Dzięki wspomaganiu i dodatkowym watom z silnika nieco bardziej przychylnym okiem spojrzałam na Beskid Śląski. Na rowerze elektrycznym te góry pokazały mi się z zupełnie innej strony.