Przejechanie rowerem polskiej części łańcucha Karpat znalazło się na mojej bucket list już po pierwszej prawdziwej, górskiej, rowerowej wycieczce. Kultowa w tamtych czasach Transcarpatia, kilka opisów przejazdu rowerem przez Główny Szlak Beskidzki znalezionych w internecie. To wszystko działało na wyobraźnię. Trochę jednak czasu musiało minąć zanim udało się zrealizować to „marzenie”.
Swoja drogą, to bardzo ciekawe, że osoby dopiero zaczynające jazdę po górach od razu w głowach mają jedne z najtrudniejszych wyzwań, jakim jest zrobienie kilkuset kilometrów po wyjątkowo trudnych górskich szlakach.
Dziś z perspektywy czasu stwierdzam, iż to, że Karpaty tak długo na mnie czekały, wyszło mi tylko na dobre. Po kilkudziesięciu przejechanych maratonach, niezliczonych wycieczkach, wypychach, karkołomnych zjazdach, złapanych gumach i nieraz wypadkach, wiedziałam czego się spodziewać. Miałam należyty szacunek do tych gór i trasy jaką przyjdzie mi pokonać.
Po przejechaniu dwa lata temu Małego Szlaku Beskidzkiego, naturalną koleją rzeczy było wreszcie zaplanowanie przejazdu Głównym Szlakiem Beskidzkim. Świadomość wyrypy, jaka mnie tam czeka, sprawiła, że przygotowania do tego ciągnęły się i ciągnęły, i nigdy nie było na to wystarczająco czasu. Jak się okazało, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
Gdy pod koniec zeszłego roku dowiedziałam się o reaktywacji Transcarpatii, ale na styl bikepackingowy, wiedziałam, że to jest wyścig specjalnie zrobiony dla mnie. Tym bardziej, że miałam już za sobą bikepackingową wprawkę na wyścigu Wisła 1200, urządzanym przez tego samego organizatora.
Carpatia Divide, bo tak ostatecznie nazwany został wyścig, miała liczyć 624 km i bagatela 16 tys. metrów przewyższenia. Podstawową zasadą wyścigu była samowystarczalność, czyli przejazd trasy, bez jakiegokolwiek wsparcia z zewnątrz osób trzecich. W skrócie: ty, twój rower, tobołki jakie na niego zapakujesz i karta kredytowa w celu dokonywania zakupów w napotykanych sklepach, tudzież schroniskach. Limit czasu pokonania trasy: 200 godzin.
Mój plan na Carpatię zakładał spokojne, turystyczne pokonanie trasy tak, by tylko zmieścić się w limicie 200 godzin.
Co z tego wyszło?
Galeria z opisem poniżej.
Artykuł o wyścigu ukazał się także w Magazynie Bike i możesz przeczytać go tutaj – CARPATIA DIVIDE CZYLI GÓRY NA WSKROŚ DOŚWIADCZANE
Carpatia Divide – dzień pierwszy
Ustroń – Wielka Racza
71 km 2480 metrów przewyższenia
Przygodę zaczynamy na rynku w Ustroniu. Na starcie ostatecznie staje 157 śmiałków. Start punktualnie o 10:00.
Jeszcze przed startem podczas licznych rozmów między zawodnikami, kilka osób zwraca uwagę na mój minimalistyczny bagaż. Czy 20 kg razem z rowerem to mało? Będzie o tym osobny wpis.
W ostatnim momencie na start zdecydował się też redaktor Grzegorz z BIKE. Razem zawsze jakoś łatwiej się męczyć.
Jednym z uczestników był też Marcin, bardziej znany jako BUSHCRAFTOWY. Przez chwilę pomyślałam, że może warto się go trzymać, bo w końcu zna najlepsze sposoby przetrwania w dziczy.
Ale po rozgrzewkowym asfalcie szybko zaczął się teren i pierwszy wypych. Ja zaczęłam dokumentować wysiłki uczestników a Bushcraftowy mi uciekł.
Na szczęście Grzegorz został i razem mogliśmy delektować się pierwszymi widokami.
Poniwiec, czyli Mała Czantoria była pierwszym zdobytym przez nas wzniesieniem.
Humory na widok pierwszego szczytu :)
Ale zaraz po nim wspinaczka na starszą siostrę, Wielką Czantorię.
Przez chwilę zastanawialiśmy się, czy wejść na wieżę i przyfocić jakieś widoczki, ale chyba byłaby to już przesada. W końcu Carpatia Divide to wyścig, a przed nami wymagający techniczny zjazd.
Ze zjazdów zdjęć w tej relacji niestety nie będzie. Musicie na słowo uwierzyć, że były wymagające i ciężko było wtedy wyciągać GoPro z kieszonki. Czerwonym szlakiem granicznym przez Soszów docieramy do Stożka. Tu chwila oddechu i kolejny „syty” zjazd w kierunku Kubalonki.
Z Kubalonki szosowo na Stecówkę, trochę terenu na Pietraszonkę i znów asfalt na kultowy Koczy Zamek.
W brzuchu zaczyna burczeć. Od razu w głowie pojawia się wizja Karczmy pod Ochodzitą i tamtejszych naleśników. Jest jednak długi weekend więc strategicznie zatrzymujemy się w przyjemnym małym barze nieco wcześniej.
Ochodzita to ten (znów) kultowy, stromy podjazd po płytach z jeszcze bardziej kultowym zjazdem.
Nadzwyczaj lekko podjechałam tym razem te płyty, równie lekko poszedł zjazd, którego trochę się obawiałam jadąc z tobołkami na kierownicy.
Za Ochodzitą trasa Carpatia Divide pokrywała się w znacznej części z trasami MTB Trophy, były więc pyszne single i srogie podjazdy. Na jednym z nich zastaliśmy nadprogramowy bufet robiony przez zaszłorocznego uczestnika Wisły 1200. To jest klimat.
Potem był już tylko mega długi podjazdo-wypych na królową – Wielką Raczę.
Było jeszcze dość wcześnie, ale zdroworozsądkowo postanowiliśmy tu zatrzymać się na pierwszy nocleg. Wieczorny schroniskowy klimat skusił nas i tyle. W końcu byliśmy na urlopie.
Carpatia Divide – dzień drugi
Wielka Racza – Korbielów
59 km 1180 metrów przewyższenia
Wstajemy rano prawie pełni energii. Bufet oczywiście zamknięty, ale my przezornie wcześniejszego wieczoru zaopatrzyliśmy się w jagodowe ciasto, które mimo iż było przepyszne, to jakoś średnio nam wchodziło w formie śniadania.
W schronisku na Wielkiej Raczy nocowała całkiem spora liczba uczestników. Przyjechali dużo później niż my, a wstali wcześniej. Zdało mi się, że mam deja vu. Na Wiśle 1200 codziennie rozgrywał się ten sam scenariusz. Wyjeżdżaliśmy z noclegu ostatni, w ciągu dnia po drodze mijaliśmy konkurencję i znów pierwsi lądowaliśmy na noclegach. Strategia nastawiona na odpowiednią regenerację, czyt. ilość snu, znakomicie zdawała egzamin i na Carpatii.
A regeneracja była potrzebna, bo za Wielką Raczą aż do Wielkiej Rycerzowej czekał nas odcinek, jak same nazwy wskazują Wielce wymagający.
Single, wypychy, zwalone drzewa. Single, wypychy, zwalone drzewa.
Single, wypychy, zwalone drzewa. Single, wypychy, zwalone drzewa.
Dwa kawałki ciasta to zdecydowanie za mało na ten fragment. Nie zatrzymaliśmy się jednak w Bacówce, a postanowili zjechać do Ujsoł, na „normalne” śniadanie pod sklepem.
Nie zdziwiliśmy się, gdy okazało się, że w pierwszym sklepie na tracku zabrakło bułek i jogurtów pitnych. Ci przed nami je dosłownie wymietli. Na szczęście w następnym sklepie było już trochę lepiej.
A kalorii trzeba było załadować sporo, bo szlak dalej nie odpuszczał.
Single trawersujące Boraczy i Lipowski Wierch to jedne z tych (znowu) kultowych w rejonie. Są widokowe i techniczne, jednak wysysają energię z człowieka momentalnie. Są trudniejsze niż na zdjęciach ;)
To niestety ostatnie zdjęcie z tego dnia. Gdzieś za tą łąką pod Rysianką, w drodze na Halę Miziową doszły nas odgłosy zapowiadanej w prognozach pogody burzy. Niewiele czasu minęło, jak i sama burza zaszczyciła nas swym towarzystwem. Lunęło deszczem konkretnie. Wypych roweru na Halę Miziową stał się jeszcze bardziej wymagający niż zazwyczaj. Nie mówiąc o technicznym zjeździe do Korbielowa po kamieniach i korzeniach w tej ulewie. Specjalnie nie zatrzymywaliśmy się w schronisku, bo wiedzieliśmy, że już nic nas nie przekona, by z niego wyjść.
Zjechaliśmy w fanfarach gromów i błyskawic na Korbielowa, znaleźliśmy nocleg w kwaterach prywatnych i rozpoczęliśmy akcję wielkie suszenie, by następnego dnia odrobić „niezrealizowane” dziś kilometry.
Carpatia Divide – dzień trzeci
Korbielów – Kościelisko MTB Hostel
110 km 2581 metrów przewyższenia
„bo po nocy przychodzi dzień, a po burzy spokój” – słoneczny poranek dnia trzeciego przez chwilę wprawił nas w zastanowienie, czy ta wczorajsza burza w ogóle miała miejsce? Analizując track GPX przed startem, wiedziałam, że najgorsza cześć trasy to pierwsze 120 km. Kogo nie złamie Beskid Śląski i Żywiecki ten najprawdopodobniej wytrwa do końca wyścigu.
Moje wnioski z analizy były słuszne. Od Korbielowa trasa zaczęła być bardziej jezdna
(nie wypychana) i można było trochę odrobić wczorajsze straty. Szybko dojechaliśmy do kompleksu Babia Góra Trails.
Przy okazji zaliczając kolejny nadprogramowy bufet organizowany przez jednego z uczestników Wisły 1200.
Po wczorajszej burzy ani śladu, warunki na trasach miodne. Aż w głowie zrobiło się lżej.
Jedyne foto z Babia Góra Trails to ze ścieżki Tabakowy trawersującej zbocza Mędralowej z widokiem na Babią Górę.
Gdzieś w międzyczasie zdążyliśmy się wspiąć asfaltem na Przełęcz Krowiarki, by stamtąd zjechać do Zubrzycy, skąd daleko na horyzoncie naszym oczom ukazał się cel tego dnia – Tatry
Szuterkami dotarliśmy do miejscowości Podwilk. Gdzie oczywiście znów zatrzymaliśmy się na ładowanie węgli.
Te spotkania pod sklepami z innymi zawodnikami są nieodłącznym (mega pozytywnym) elementem tego typu wyścigu. Oczywiście, jeśli tylko nie jedziesz w czołówce i nie walczysz o super miejsca.
Po tym postoju niestety musieliśmy rozstać się z Grzegorzem. Jego kolano wyraźnie nie chciało współpracować. Umówiliśmy się, że każdy swoim tempem dotrze do Kościeliska, gdzie planowaliśmy nocleg.
Podjazd pod Magurę Witowską był łagodnie nastromiony, ale bardzo dłuuuuugi.
„Epickie” ;) widoki na górze szybko zrekompensowały trud wspinaczki.
Przyjemny techniczny zjazd także.
W Witowie nieoczekiwanie dołączył do mnie znów Grzegorz. Bolące kolano zmusiło go do modyfikacji trasy, ale ostatni podjazd na Butorowy Wierch postanowił nie odpuszczać.
Była to bardzo dobra decyzja, bo akurat zaczęła się złota godzina i widoki dość mocno spowalniały nasze tempo, dzięki czemu kolano dawało radę.
Przez to niestety na sam Butorowy Wierch dotarliśmy już po zmroku. Zjazd technicznym singlem Rowerowego Podhala po ciemku, bez lampek (bo przecież na jeden zjazd nie chciało nam się ich montować) na zawsze zostanie w naszej pamięci.
Nocleg tego dnia zapewnił nam MTB HOSTEL – super miejscówka w Kościelisku, z daleka od zgiełku i hałasu Zakopanego.
Carpatia Divide – dzień czwarty
Kościelisko MTB Hostel – Schronisko pod Durbaszką
93 km 1791 metrów przewyższenia
Czwarty dzień Carpatia Divide rozpoczęłam sama. Grzegorz musiał zrezygnować. Przejazd przez Zakopane szykujące się do Turnieju Skoków nie należał do przyjemnych.
Niestety bardzo szybko nieprzyjemne odczucia związane z brakiem kultury kierowców na drodze, zmieniły się w smutną rzeczywistość. Jeden z jadących przede mną uczestników na moich oczach został potrącony przez samochód.
Akcja ratunkowa pochłonęła dużo energii i czasu. Na szczęście dziś już wiem, że wszystko skończyło się dobrze. Jednak spory asfaltowy fragment, idący w kierunku Morskiego Oka, wyprzedzana przez jeżdżących jak wariaci kierowców busów, jechałam jak z duszą na ramieniu. Za Głodówką ruch zmalał, zamiast żela przyjełam dwa oscypki…
… i z nieukrywaną radością przyjęłam fakt wjazdu w teren. Zdecydowanie bardziej wolę się rozwalić na kamieniach i korzeniach z własnej winy, niż być rozjechaną przez zakopiańczyka goniącego za dutkami.
Tym bardziej, że zaczęły się bardzo widokowe tereny Pętli Spiskiej. Potem wyparte z pamięci mojej i aparatu, za to bardzo angażujące błota rezerwatu Niebieska Dolina.
Po krótkim odpoczynku w Kacwinie, szybko wdrapaliśmy się na Frankowską Horę, skąd ciężko było zjechać, bo panorama 360 stopni jednocześnie z widokiem na Tatry i Trzy Korony, zapierała dech w piersiach (nie umiem zdobyć się tutaj na inne opisanie tej sytuacji).

W ten dzień, po wypadku, wyraźnie nie miałam głowy do zdjęć. Nie uwieczniłam na kliszy „emocjonującego” przejazdu turystyczną autostradą wzdłuż spływu Dunajca, ani Wesołego Miasteczka na szczawnickiej Palenicy. Podobno jechaliśmy też fragmentem Singltrails Lechnica, ale przyznam, że nie zauważyłam. Chyba słabe coś te trailsy ;)
Aparat wyciągnęłam dopiero gdzieś na halach na szlaku granicznym prowadzącym do Schroniska pod Durbaszką, gdzie znów z racji pieknych okoliczności przyrody postanowiłam nocować.
Carpatia Divide – dzień piąty
Schronisko Pod Durbaszką – Krempna
124 km 2585 metrów przewyższenia
Nocleg w schronisku był bardzo dobrym pomysłem. Poranek przywitał nas znów zjawiskowymi widokami. Śniadanie mistrzów w postaci dwóch rogalików 7Days dały siłę na pierwsze kilometry oraz obfitujący w kamienie i korzenie wymagający zjazd z Eliaszówki do Piwnicznej.
Piwniczna – to tu miałam dotrzeć wczoraj, ale przez durnego kierowcę w Zakopanem się to nie udało. Szybko zjadam już nieco lepsze drugie śniadanie, bo do zrobienia jest przede mną raptem 700 metrów przewyższenia
Oj było co jechać i wypychać.
Na szczęście gdzieś w połowie drogi na Jaworzynę Krynicką jest i miejsce na przerwę na kawę – Schronisko Łabowiec. Cisza, spokój, chill.
Czego nie można powiedzieć o Jaworzynie Krynickiej. Tu jest jeszcze gorzej niż na mijanej wczoraj Palenicy. Szybko się stąd zmywamy, w Krynicy też nie marnujemy czasu.
A za Krynicą zaczyna się inny świat. Małe wioski, łagodne szutry, niewymagające asfalty, cisza i spokój Beskidu Niskiego robią na mnie wrażenie. Nawet nie mam ochoty wyciągąć aparatu na foto. Dopiero nad jedną z rzek przypominam sobie, że jednak trzeba na bieżąco dokumentować przygody.
Pogoda w dalszym ciągu dopisuje, korzystam więc z każdej możliwości choć chwilowego ochłodzenia.
Pojawia się wschodnia architektura.
I dwujęzyczne nazwy miejscowości.
Wjeżdżamy w Magurski Park Narodowy, który nie robi na nas żadnego wrażenia. A jeśli już, to tylko negatywne (tak dziurawych i niebezpiecznych asfaltów nie spotkaliśmy nigdzie). Gdzieś po drodze, na jednej z górek mijamy grzybiarzy, którzy w nowoczesny sposób zbierają grzyby rosnące tuż przy poboczu. Jadą samochodem 5 km/h i wystawiają tylko głowy przez okna. Gdy wypatrzą grzyba auto się zatrzymuje, wyskakuje z niego dziewuszka, myk ścina grzybka i dalej hop żółwim tempem samochód sunie drogą.
Takim sposobem docieramy do Krempnej, gdzie już po ciemku robimy zakupy i znajdujemy wygodne łóżko i łazienkę w jednej z agro.
Carpatia Divide – dzień szósty
Krempna – Cisna Bacówka pod Honem
92 km 1779 metrów przewyższenia
Świt dnia szóstego jest jeszcze bardziej zjawiskowy niż dnia piątego.
Jedziemy leniwie przez wioski.
Podziwiamy kolejne obiekty architektury sakralnej.
Aż w końcu pokonujemy pierwszy OS tego dnia – ścieżka wzdłuż potoku Wilsznia – tu trochę się rozbudziliśmy.
Fragment prowadzący Drogą Krajową do końca nas rozbudza. Zdaje się, że kierowcy tirów są bardziej zaspani niż my, bo nas na drodze nie widzą. Docieramy do granicy Polski w Barwinku i pod Orlenem próbujemy rozplanować najbliższe godziny.
Zapomniałam napisać. Od wczoraj jedziemy razem z Michałem. To znaczy trochę razem a trochę nie. Ale generalnie spotykamy się w punktach strategicznych. Teraz czeka nas 40 km bez sklepu i żadnego domu czy gospodarstwa. Trzeba mocno przemyśleć zaopatrzenie w wodę i jedzenie.
Drugi OS tego dnia zaczyna się od przejazdu obok Wieży Widokowej na Dukli. Gdy tam byliśmy wydawało mi się, że to obiekt niedostępny dla turystów. Teraz, podczas przygotowywania tej relacji przeczytałam w internetach, że podobno wieża jest udostępniona dla zwiedzających. Może kiedyś tam wrócę.
Zaraz za wieżą zaczyna się teren. Całkiem wymagający. Taki już „bieszczadzki”. Czyli błoto, kałuże, koleiny i czasem tylko płynna jazda. Doczekaliśmy się.
Przy okazji pokonujemy też kilka zwalonych drzew.
Na nasze szczęście od kilku dni szczególnie nie pada, więc i teren jest łaskawy, a błota w końcu zamieniają się w szutry.
I wita nas informacja, której obawiałam się najbardziej – teren opanowany przez niedźwiedzie. Od teraz, już do końca wyścigu na plecach czuć będziemy oddech niedźwiedzia.
Nie pamietam, czy to zdjęcie robione jest jeszcze przed czy już po Komańczy, ale musicie wiedzieć, że szczęśliwie docieramy właśnie do Komańczy zaliczając pozytywnie drugiego OSa. Pod Delikatesami Centrum ładujemy znów żarcie, by podejść do OSu nr 3 tego dnia.
A OS trzeci tego dnia to jeden z bardziej atrakcyjnych, technicznych szlaków mtb/enduro w Bieszczadach.
Najpierw na rozgrzewkę, a może bardziej ochłodę, pokonujemy asfaltowy fragment Przełomu Osławy pod Duszatynem.
A potem atakujemy (choć może bardziej on nas atakuje) czerwony szlak z Przełęczy Żebrak w kierunku Cisnej.
Kto jechał tym szlakiem, ten zrozumie, dlaczego nie posiadam więcej zdjęć z tego dnia. Wymagający, techniczny szlak idący raz w górę raz w dół. Wodzący rowerzystę za nos, bo gdy już myślisz, że pokonałeś ostatni podjazd i przed tobą tylko deniwelacja, twoim oczom ukazuje się kolejny wypych. I tak nieskończoną ilość razy.
Na podsumowanie niczym wisienka na torcie stromy zjazd wzdłuż nieczynnego orczyka. Mnie pokonał.
Do Bacówki pod Honem dotarłam wyjeżdżona, ale dość wcześnie. Wystarczająco wcześnie, by coś zjeść i pojechać dalej. Bardzo kusiło zrobienie dziś większej ilości kilometrów, by jutro na świeżo wjechać na metę. Klimat w Bacówce tak mi się spodobał i zaczęli dojeżdżać kolejni uczestnicy, którzy planowali tu nocleg, że ostatecznie postanowiłam zostać. Załatwiłam pokój, strawę i napitek, a potem udałam się do ogniska na wieczorne bieszczadzkie ???
Nie długo trwał jednak ten błogi stan. Jeden z panów przy ognisku zapytał mnie w pewnym momencie, czy ja tak długo dziś tu siedzę. Odpowiedziałam, że nie, przecież jestem tu raptem od może dwóch godzin. Na to on, że to w takim razie musiała być jakaś inna dziewczyna od nas.
Na te słowa troszkę mnie zmroziło.
Po wypadku Marcina w Zakopanem, jego dziewczyna April, z którą jechałyśmy jako pierwsze ciągle się tasując, zrezygnowała z wyścigu. Wydawało mi się, że po jej rezygnacji nie ma z przodu już żadnej dziewczyny. Ucieszyłam się, że jadąc turystycznym tempem będę na mecie pierwszą kobietą. A tu nagle obuch w głowę. Jednak jest ktoś przede mną. Jak to możliwe?
Sprawa była jasna. Nie śledziłam wcześniej w ogóle trackingu, ale możliwe że faktycznie ktoś z nieaktywnym albo szwankującym trackerem jest przede mną. Nici z chillu przy ognisku, trzeba iść spać. Rano, skoro świt pobudka i ostatnie kilometry na spinie.
No bo jednak fajnie byłoby być pierwszą kobietą, która przejechała Carpatia Divide.
Carpatia Divide – dzień siódmy
Cisna Bacówka pod Honem – Muczne
75 km 1600 metrów przewyższenia
Nie pamietam, kiedy ostatnio wstałam tak wcześnie rano. Chyba nigdy. 4:30 to częściej godzina, kiedy kładę się spać. Tak jak np dziś, bo chcę ten wpis napisać do końca.
Nie pamietam też, kiedy ostatnio z takim zacięciem pokonywałam kolejne kilometry. Po drodze w Kalnicy otwierałam z panem sklep o 7 rano, by kupić jogurt, Studencką czekoladę i Kofolę. To musiało wystarczyć mi na ostatnie 50 km.
Nie pamietam kiedy tak szybko wypychałam rower pod górę. Zapominając nawet o niedźwiedziach czających się w krzakach.
Tylko na Dwernik Kamień zatrzymałam się na dłużej, bo widoki rozwalały system.
A jaki był z niego zjazd…
Całą trasę napierałam, nie zważając nawet na to, że od wczoraj nie działał mi największy blat z tyłu. Wyimaginowanej przeciwniczki jednak nie dogoniłam aż do Mucznego.
Na metę wjechałam kilka minut po 12 w południe. Jako pierwsza. Z tego wszystkiego nawet GoPro przestało działać i nie mam zdjęcia z tej najważniejszej chwili :)))
Dopiero po chwili ogarnięcia, na metę przybył Ojciec Dyrektor Leszek i oficjalnie pogratulował wyniku wręczając nagrody.
Jako pierwsza z kobiet przejechałam 624 km pokonując ponad 16 tysięcy metrów przewyższenia.
Cudownym zbiegiem okoliczności GoPro też się nagle odwiesiło, więc razu zrobiłam foto na potwierdzenie sytuacji.
Potem to już tylko jedzenie, rozmowy, jedzenie, rozmowy. Ssanie w żołądku włączyło się na potęgę.
W miasteczku zawodów zostaliśmy naprawdę godnie ugoszczeni a klimat wśród finiszerów panował wyjatkowy.
Ostatnie pamiątkowe zdjęcia i rozmowy, żal było opuszczać to miejsce.
I to już tak właściwie byłby koniec.
Nogi już w sumie nie bolą, a głowa cały czas pełna wrażeń i widoków.
Jeśli dotarliście aż tutaj to znak, znak, że i na was czeka przygoda z Carpatia Divide.
Wystarczy kliknąć i się zapisać na kolejną edycję – Carpatia Divide