Carpatia Divide to pierwszy górski ultramaraton w Polsce. W pierwszej edycji na starcie stanęło 150 osób z czego do mety dojechało 90.
Bardziej szczegółowe dzienniki z tego wyścigu przeczytasz tutaj – CARPATIA DIVIDE – TURYSTYCZNE, BIKEPACKINGOWE ULTRA
Dwernik Kamień szczyt na wysokości 1004 metrów n.p.m. Ciężki oddech, metalowe bloki w butach miarowo stukają o skały, wzrok wbity w ziemię, głowa skupiona na ostatnich metrach stromego podejścia. Dopiero gdy całkowicie się wypłaszcza, co niewątpliwie świadczy o osiagnięciu szczytu, podnoszę głowę do góry. Oddech momentalnie robi się wolniejszy, serce zaczyna bić spokojniej. Przestrzeń się otwiera, przede mną ukazuje się rozległa panorama z Połoniną Wetlińską na głównym planie.
Wszystko nagle się zatrzymuje i przestaje mieć znaczenie. Mimo iż do mety Carpatia Divide zostało raptem 20 kilometrów a nogi i całe ciało chcą już skończyć tą męczarnię, teraz to nie ma znaczenia. Nic nie ma znaczenia, poza tą chwilą. Opieram 19 kilogramowy, otobołkowany rower o słupek z tabliczką ze szlakiem, wyciągam z kieszeni nerki ostatnie kawałki kokosowej Studenckiej czekolady i zapijam rozgazowaną Kofolą z bidonu.
Tylko tu i teraz.
Za mną 600 kilometrów przejechanych na wskroś Karpat. Beskid Śląski, Żywiecki, Sądecki, Niski, Tatry, Pieniny i Bieszczady. Setki zjawiskowych widoków, pięknych miejsc i nieuchwytnych chwil. To dla takich chwil zaczęłam kiedyś jeździć na rowerze, to dla takich chwil zdecydowałam się wystartować w Carpatia Divide.
Artykuł ukazał się w Magazynie Bike nr 09/2019
Carpatia Divide
Po niewątpliwym sukcesie gravelowego ultramaratonu jakim okazała się Wisła 1200, organizatorzy: Olek i Leszek Pachulscy wpadli na genialny pomysł, by reaktywować kultową w środowisku rowerowym Transcarpatię. Mimo pewnych początkowych perypetii i niepewności, czy aby wyścig dojdzie do skutku, 16 sierpnia elitarna grupa 157 rowerzystów (w tym reprezentanci Bike) stanęła na starcie na rynku w Ustroniu. Do przejechania były przed nimi 624 kilometry, na których mieli pokonać ponad 16 tysięcy metrów przewyższenia. Wszystko to przejeżdżając na wskroś polską część łańcucha Karpat, w formule unsupported, czyli bez wsparcia z zewnątrz.
Beskid Śląski: 0-75 km
Próba charakteru na gruboziarnistym szutrze
Pierwsze kilometry Carpatia Divide były testem. Testem charakteru, testem tego, czy jesteś godzien doświadczyć kolejnych trudów trasy i dostąpić zaszczytu przejechania jej całej. Dlaczego tak patetycznie? Bo Beskid Śląski jest jak… brakuje mi tu odpowiedniego porównania. Beskid jest po prostu specyficzny. Tutaj nie ma lekkiej gry. Tutaj jest zawsze stromo i kamieniście. W naszym lokalnym rowerowym slangu nawierzchnię większości szlaków Beskidu Śląskiego nazywamy gruboziarnistym szutrem. To najgorszy rodzaj kamieni, po jakich można jeździć. Nie są ani małe ani duże, są średnie i średnio się po nich jeździ, zarówno w górę, jak i w dół. Gdy do tego dodamy bardzo duże wysokości względne znajdujących się tu szczytów otrzymamy znakomity przepis na częsty wypych lub sprowadzanie roweru w przypadku mniej zaawansowanych technicznie bikerów.
Gdy rano czekaliśmy na start, wyścigu wiedziałam, że to będzie trudny dzień. Szlaki Beskidu Śląskiego są mi dobrze znane, to tu się wychowałam, tu planowałam trasy pierwszych wycieczek. Na początku myślałam, że wszystkie góry są takie. Nieprzychylne rowerzystom, wymagające, z kamieniami o brzegach ostrych jak brzytwa. Czyhających na twój błąd i za mało napompowane opony. Pewnie dlatego pierwszy fragment trasy prowadzący granicznym szlakiem idącym przez Czantorię i Stożek, nie zrobił na mnie specjalnego wrażenia. Czego nie można było powiedzieć o uczestnikach. Pierwszy wypych na Małą Czantorie, czy stromy zjazd z Czantorii Wielkiej większość chyba zapamięta na długo. Żeby nie było tak jednostronnie, Beskid Śląski posiada też tą bardziej pozytywną stronę. W zamian za trud i krople wylanego potu odwdzięcza się przyjemnymi oku widokowymi panoramami. Kto z zawodników zatrzymał się na chwilę na szczycie Czantorii czy Stożka albo podczas mozolnego pokonywania stromych płyt na Ochodzitą, miał jeszcze siłę się rozejrzeć na boki, ten wie, o czym piszę. Gdyby miało się czas, można by tam siedzieć i gapić się godzinami w tą bezkresną przestrzeń.
Pokonanie Beskidu Śląskiego zajęło nam cały dzień, zakończony solidnym akcentem w formie długiego i wymagającego podjazdu pod Wielką Raczę, królową Worka Raczańskiego, kolejnego regionu geograficznego, który mieliśmy przemierzyć następnego dnia wyścigu i który miał być niewiele łatwiejszy niż dzisiejszy. Nocleg w schronisku na Wielkiej Raczy okazał się dobrym strategicznie rozwiązaniem zarówno z punktu widzenia odpowiedniej regeneracji jak i kontaktów międzyludzkich. Zjechało się tu bowiem wielu innych zawodników, przez co wieczór upłynął wyjątkowo miłej, mało wyścigowej atmosferze.
Beskid Żywiecki : 75-180 km
Singiel za singlem
W Atlasie Gór Polskich można przeczytać: „Beskid Żywiecki to góry, z którymi nie można żartować. Ruszając na wędrówkę najpierw zagłębiamy się w świerkowy, ciemny las, przenika nas chłód górskiego potoku, po kilku godzinach mamy już za sobą strome podejście i … perspektywę dalszej wędrówki. Góry są wysokie i wymagają dobrej kondycji i przygotowania fizycznego. Odwdzięczą się za to panoramami, polankami pełnymi słodkich jagód i prawdziwą górską atmosferą, jaka czeka nas w licznych schroniskach.” Ten opis zdecydowanie wystarczyłby do streszczenia drugiego dnia naszego wyścigu. Ze schroniska wyjechaliśmy dość późno, chyba podświadomie chcieliśmy jak najbardziej odsunąć od siebie moment zetknięcia się ze szlakami Worka Raczańskiego. Te tereny są znakomite do jazdy, żeby nie było, jednak nie do jazdy z rowerem obarczonym dodatkowym kilkukilogramowym bagażem. Fragment prowadzący szlakiem granicznym z Wielkiej Raczy na Wielką Rycerzową był dla wszystkich startujących kolejną Wielką Próbą charakteru. Singiel w gęstej zieleni, z licznymi kamieniami, korzeniami i miejscami gdzie nie nie sposób było wypchnąć rower do góry. Gdy dotarliśmy na Halę Rycerzową, rower sam skręcał w kierunku schroniska i serwowanych tam pierogów z jagodami. My jednak jednogłośnie zadecydowaliśmy – uciekamy stąd jak najszybciej. Grzegorz jeszcze nie wiedział, że ten pierwszy odcinek to dopiero wstęp do czekających nas drugiego dnia wyzwań.
Mieszkając na Śląsku, w Beskid Żywiecki wybieramy się zawsze wtedy, gdy chcemy pojeździć po naturalnych, nietkniętych ludzkimi rekami, singlowatych ścieżkach. W ostatnich latach polityka leśników trochę psuje sytuację w lesie, na szczęście jednak w dalszym ciągu można jeszcze znaleźć ukryte perełki. Jedną z takich perełek jest niebieski szlak trawersujący Boraczy Wierch, Halę Lipowską i Rysiankę. Po jego przejechaniu nasze głowy pełne były „ochów” i „achów”. Niestety ciałom zaczęło brakować już sił. A czekał nas teraz stromy, kamienisty podjazd przez Trzy Kopce i Munczolik na Halę Miziową pod Pilskiem. Tu zaplanowaliśmy obiad w schronisku. Na domiar złego z daleka słychać było ciche pomruki zbliżającej się burzy.
Niestety tym razem duchy nam nie sprzyjały. Burza do Masywu Pilska dotarła wyjątkowo szybko, ostatnie 500 metrów podejścia pod Munczolik robiliśmy w ulewnym deszczu, a gdy dotarliśmy na Halę Miziową z trudem ale jednogłośnie zarządziliśmy szybki zjazd. Wymagający i techniczny szlak do Korbielowa w tych warunkach wyjątkowo się ciągnął. Poprzeczne belki przepustowe czekały na zagapienie i uślizg koła, przez co co chwilę musieliśmy zwalniać niemal do zera.
Tego dnia wielu uczestników zostało w Schronisku na Hali Miziowej, wszyscy liczyli na poprawę pogody w dniu następnym i nadrobienie straconych przez pogodę kilometrów.
Jak po każdej burzy wychodzi wreszcie słońce, tak i po każdych trudnościach oraz przeciwnościach losu przychodzi nagroda.
Trzeci dzień naszych zmagań z trasą Carpatia Divide rozpoczął się przyjemnym przejazdem przez kompleks ścieżek Babia Góra Trails z widokiem na Królową Beskidów we własnej osobie. Wreszcie nasze głowy mogły odpocząć od wymagających ciagłego skupienia technicznych szlaków i oddać się czystemu flow na powywijanych gładkich singlach. To symboliczne pożegnanie z Beskidem Żywieckim zwiastował jedno – wszystko, co najtrudniejsze już za nami. Teraz aż do samego Mucznego będzie cały czas z górki ;)
Tatry: 180-280 km
Giewont w złotej godzinie
Tak naprawdę trasa Carpatia Divide nie była oczywiście dalej płaska, ale nazwijmy to, stała się bardziej „jezdna”. A co za tym idzie, więcej uwagi można było przykładać do widoków i przyrody, pośród której się znajdowaliśmy. Na dodatek od około 180 kilometra zaczynały się najwyższe góry na naszej trasie – Tatry. I mimo tego, iż przez same Tatry nie przejeżdżaliśmy, to ich obecności nie dało się nie zauważyć. Widok z Magury Witowskiej czy wzniesień tuż przed Butorowym Wierchem, na które dotarliśmy w złotej godzinie, przyprawiały o zawrót głowy. Dla tych widoków warto było na chwilę się zatrzymać, podumać i zrobić kilka zdęć. Co więcej, w naszym przypadku ryzykować sytuację, że ostatni techniczny, pełen mokrych i śliskich korzeni zjazd do Kościeliska będziemy robić po ciemku. Zdecydowanie było warto.
Pieniny i Beskid Sądecki: 280-400 km
Hej tam na halach
Trzy Korony, pijalnie wód leczniczych, spływ Dunajcem i wesołe miasteczko na szczycie górującej nad Szczawnicą Palenicy. Na szczęście to tylko jedna strona, z jakiej poznać można Pieniny. Druga jest zdecydowanie łagodniejsza, spokojniejsza i można ją odnaleźć bardziej na wschodzie w Małych Pieninach. Przez tan rejon przejeżdżam niestety już sama, jest to, zdaje się, czwarty dzień wyścigu, który w moim wykonaniu jest raczej nieco przyspieszoną włóczęgą po górach. Redaktor Grzegorz musiał odpuścić dalszą jazdę z powodu problemów z kolanem. Cisza i spokój Małych Pienin nawet pasuje mi do mojej małej samotności. Jestem tylko ja i bezkresne łąki hal. Och jak inne jest to od opisywanych na początku, najlepiej mi znanych stromych, kamienistych Beskidów. Gdy późnym popołudniem docieram do Schroniska pod Durbaszką, by przedłużyć czas spędzony w tym miejscu, postanawiam zatrzymać się w nim na nocleg.
Zaraz za Pieninami track wyścigu prowadzi w Beskid Sądecki, chyba najmniej znany mi rejon górski w Polsce. Tym razem także, jakoś szczególnie nie zapamiętuję tych rejonów. W głowie został zjazd na QOMa z Eliaszówki i mozolna wspinaczka po Paśmie Jaworzyny Krynickiej. Poza tym Krynica Zdrój – głośna, pełna samochodów, jak każda popularna miejscowość wypoczynkowa. Uciekam stamtąd szybko. Na szczęście za Krynicą zaczyna się inny świat.
Beskid Niski: 400-500 km
Cisza historii na Łemkowszczyźnie.
W Beskidzie Niskim słychać i widać historię. Rejon ten w wyniku wysiedleń opustoszał po wojnie i tak zostało do dziś. Mało miasteczek, mało zabudowań, mało ludzi, dużo spokoju, natury i łagodnych dla nóg strudzonego rowerzysty wzniesień. Kiedyś tereny te licznie zamieszkiwali Łemkowie, w często spotykanych cerkwiach odprawiane były nabożeństwa. Dziś panuje pustka i tylko przydrożne krzyże przypominają o granicach już nieistniejących wsi.
Tu czas biegnie inaczej. Przekonuje się o tym, gdy zatrzymuję się w jednym z wiejskich sklepików i akurat mija mnie Michał, jeden z uczestników, z którym umówiłam się, że razem znajdziemy nocleg w którejś z następnych wsi. Nie wiem dlaczego mnie nie zauważa, pędzi dalej dziurawym asfaltem, ja wybiegam ze sklepu i wołam, niestety szum wiatru we włosach Michała nie pozwala mu mnie usłyszeć. Na ten widok, panie ze sklepu niczym nie wzruszone, sumiennie odliczają kiełbasy kupowane przez sąsiadkę, ładują butelki piwa podsklepowemu menelowi. Nawet nie ryzykowałam, by w tym wszystkim poprosić na szybko o butelkę wody, na którą miałam już odliczone pieniądze. Panie tylko podśmiały się pod nosem – „Oj Michał, Michał, nie zaczekał na panią…” Dla tych ludzi czas ma zupełnie inny wymiar.
Michała na szczęście dogoniłam, razem przejechaliśmy Magurski Park Narodowy i znaleźliśmy nocleg w jednym z nielicznych tu miasteczek. W Beskid Niski na pewno jeszcze wrócę.
Bieszczady: 500-620 km
Tańczący w wilkami niedźwiedziami
Szóstego i siódmego dnia Carpatii przejeżdżamy przez długo wyczekiwane Bieszczady. Od początku jest tak, jak to sobie wyobrażaliśmy. Najpierw pojawiają się bieszczadzkie błota, a zaraz potem ciągłe informacje o niebezpieczeństwie spotkania z niedźwiedziem. Z błotem radzimy sobie dość dobrze. Od kilku dni nie padało, więc i konsystencja mazi jest dość przyjazna dla naszych opon. Z niedźwiedziami natomiast mamy kontakt głównie pośredni, w postaci spotykanych na szlaku między Komańczą a Cisną wielkich kup. Tak na prawdę do końca nie rozwikłaliśmy zagadki, czy owe kupy należały do niedźwiedzi, czy do równie licznie wystepujących tutaj żubrów. Ani jednego ani drugiego na szczęście nie spotkaliśmy. Czego niestety nie mogą powiedzieć wszyscy startujący w Carpatia Divide uczestnicy. Po dojeździe na metę, dzieląc się wrażeniami grupka chłopaków opowiedziała o swoich nocnych przygodach z misiami. Jak to już po zmroku, w ciemnym lesie usłyszeli odgłosy niedźwiedzi i by dać miśkom o sobie znać, przez godzinę, na okrągło donośnie śpiewali jedną jedyną znaną im zwrotkę piosenki „Hej, Sokoły”.
Na Dwernik Kamień, ostatnie bieszczadzkie większe wzniesienie na trasie, docieram bez tego typu przygód. Za to z głową pełną kilkuset kilometrów szlaków, widoków i niezapomnianych momentów. Zatrzymałam się na chwilę, a gdy się ocknęłam po czekoladzie i kofoli nie było już śladu. Na ostatnie 20 kilometrów to wystarczająca ilość kalorii, którą mój organizm ostatnimi siłami zamieni w energię.
Do Mucznego, gdzie znajduje się mata Carpatia Divide docieram po godzinie. Okazuje się, że z czasem 146 godzin i 13 minut dojechałam do mety jako pierwsza kobieta. Cieszy mnie to, czasem miło jest być w czymś najlepszym, ale najważniejsze w tej siedmiodniowej przygodzie było jeszcze lepsze poznanie gór, przyrody i przede wszystkim siebie.
Carpatia Divide – meta