To zdecydowanie nie był mój dzień.
Głowa nie pracowała, tak jak trzeba.
Nastawienie (też raczej negatywne) nie ułatwiało zadania.
A gdy w głowie niepoukładane, to i ciało zaniemogło.
Mimo iż bardzo lubię Bielskie ścieżki i zawody tam organizowane, tym razem nie mogę napisać, że z przyjemnością brałam w nich udział. Długa przerwa od ostatniego ścigu zaowocowała mega wysokim poziomem bezspiny. Na dodatek wiedziałam, że nie będę miała możliwości objechania OSów dzień wcześniej, co w przypadku Trailsów ma znaczenie kluczowe. A do tego wszystkiego dołożyli się jeszcze organizatorzy, wymyślając prolog, który w sumie wydawał się fajnym pomysłem, ale został tak przeprowadzony, że wcale nie żałuję, że na nim nie byłam :)
Wstałam więc rano i jedząc śniadanie biłam się z myślami, które kusiły żeby sobie odpuścić ściganie tego dnia. Między gryzem jajka na miękko a tostem podjęłam jednak decyzję, by nie dezerterować. Często jest tak, że gdy myślimy, że będzie do dupy, to wychodzi jednak całkiem fajny klimat.
Fajny klimat niestety nie wyszedł. Przeciwsłoneczne gogle okazały się mało odpowiednie na pierwszy OS prowadzący w większości ciemnym lasem.
Satysfakcję ze zjechanej ścianki szybko przyćmiły gwiazdki wirujące wokół głowy, które zobaczyłam po glebie spowodowanej przez czający się w trawie pieniek. Ponoć nie byłam jedyną, którą złapał. Zakładając tego dnia nerkę do głowy mi nie przyszło, że jednak plecak z protektorem pleców jest bezpieczniejszy. Przypomniałam sobie o tym, gdy kręgosłup podczas gleby przybrał mało anatomiczną krzywiznę.
Po tych przygodach zjechałam do hotelu, by wymienić szybki w goglach.
Nie macie pojęcia jak kusiło, by wskoczyć pod prysznic, potem do łóżka i olać system.
Postanowiłam jednak walczyć do końca.
Na podjeździe na Szyndzielnię okazało się, że jestem zupełnie ostatnia.
W głowie kołatało – ostatni będą pierwszymi. Ciało wysyłało jednak zdecydowanie sprzeczne informacje. Okazało się bowiem, że przy glebie oberwało też biodro. A właściwie pojawiło się drugie po tej samej stronie. Takiego siniola dawno nie miałam.
Dalszych wydarzeń chyba nie ma co opisywać. Zawody ukończyłam, ale sięgnęłam dna osiągając chyba najgorszy w życiu wynik. Objechały mnie nawet kobiety w ciąży i dzieci. Nie ubliżając ani jednym, ani drugim.
Na szczęście owo dno zaliczane było w jakże miłym towarzystwie. Bo na to w enduro zawsze można liczyć :)
Na szczęście dno daje zawsze możliwość odbicia się w górę. Tego się teraz trzymam.
Na temat samych zawodów chyba wypowiadać się już nie trzeba.
Kto był ten wie, kto nie był pewnie czytał już świetną relację Michała.
Ja wrzucam tylko kilka obrazków.















