Wyścig na Fat Bikach?
Tak, też myślałam, że to niedorzeczne.
Fat Bike to rower z natury łagodny, mało narowisty, dedykowany bardziej wycieczkom i wyprawom niż rywalizacji.
Znaleźli się jednak w naszym kraju ludzie, którzy postanowili udowodnić, że jest zupełnie inaczej.
I wiecie co?
Nie będę owijać w bawełnę i przyznam od razu, że chyba im to wyszło :)
Fat Bike Race Góry Stołowe – czyli dobra lokalizacja
Pierwszy plus tego dnia.
Zupełnie nowe miejsce. Niemal na końcu świata. Przyczajone za dużo bardziej kojarzonymi w tej okolicy: Mieroszowem znanym wszystkim fanom enduro, a Głuszycą, będącą kolebką maratonów MTB.
Oryginalne i dość specyficzne ukształtowanie terenu okazuje się być idealnym dla rozegrania wyścigu na równie oryginalnych i specyficznych rowerach.
Fat Bike to maszyna stworzona na łagodnie nachylone trasy. Jednak równie dobrze radzi sobie gdy na jej drodze staną przeszkody w postaci wijącego się między kamieniami singla czy wąskiej kładki liczącej kilkaset metrów.
Trasa wytyczona na terenie Parku Narodowego Gór Stołowych (sic) d..y nie urywała, ale była na tyle fajna, by każdy przekraczający linię mety miał podwyższony poziom endorfin jeszcze przez kilka dobrych godzin.
Dobry dystans
Dystans też niby nie oszałamiający. Lecz na zimowe ściganie chyba idealny.
Dla ścigantów był okazją do mocnego treningu na wysokich obrotach, dla wycieczkowiczów był na tle długi by jego pokonanie dało satysfakcję i jednocześnie nie było męczarnią.
Dobra organizacja
Zero kolejek w biurze zawodów, miła obsługa, przyjmująca wszelkie uwagi i opinie.
Dobrze zorganizowany parking oraz miejsce startu.
Spiker rozgrzewający atmosferę oraz potrafiący w kryzysowych momentach odpowiednio imitować dźwięki fanfarów.
Posiłek regeneracyjny równie tłuściutki jak sam wyścig oraz całkiem tłuste nagrody.
Dosłownie nie ma się czego przyczepić.
Zawody były tak specyficzne jak same Fat Biki. Ciężko zaszufladkować je i porównać do czegokolwiek. Faty i wszystko co z nimi związane są wyjątkowe. Albo się ulega ich magii albo ignoruje ich istnienie.
Ja jestem zdecydowanie w tej pierwszej grupie. Mimo iż na zawody zapisałam się w ostatniej chwili i liczyłam bardziej na wycieczkę niż ściganie, to już na pierwszych kilometrach wydarzenia przybrały nieoczekiwany obrót.
Trasa, którą rano przejechał ratrak pozwoliła na utrzymanie bardzo dobrego jak na grube opony tempa. Współtowarzysze wyścigu też deptali po pedałach równo. Gdy więc zobaczyłam przed sobą najpierw niebieski koszul Agi z Fat Bike Przygoda, a potem Rudą, w głowie zapaliła się lampka i było po wycieczce. Tętno oraz oddech wskoczyły na wysokie obroty i nie odpuściły do samej mety.
Łatwo nie było i do ostatnich metrów czułam na sobie oddech Agi. Wiedziałam, że decydujące będzie ostatnie 15 metrów przed metą, gdzie czekał na nas kopny śnieg, którego pokonanie było możliwe tylko i wyłącznie za pomocą metody przełajowej.
Zacisnęłam zęby i na ostatnich miligramach glikogenu minęłam linię mety.
Jak się okazało, warto było walczyć do końca, bo dzięki temu jestem nieoficjalną Mistrzynią Polski Fat Bike :)
Pierwsze zimowe zawody grubasków mamy za sobą.
Fat Bike Race okazał się bardzo dobrze zorganizowaną i przemyślaną imprezą.
Mam nadzieję, że w przyszłym roku odbędą się co najmniej dwie edycje.
Jest potencjał i trzeba go wykorzystywać, bo Fat Biki to fajne rowery.
Prototypowy tłusty Romet, na którym miałam możliwość zdobycia mistrzostwa, to rower stojący na równi z topowymi markami. Powiem więcej, lepszy od nich, bo nieprzekombinowany.
Ale o tym już w następnym wpisie :)