Gravmageddon jest wyścigiem, który otrzymał ode mnie kredyt zaufania, na długo przed pojawieniem się w internetach informacji o jego powstaniu. Gdy Mariusz Lickiewicz (jeden z organizatorów) chyba podczas Carpatia Divide zaczął mi opowiadać o swoich planach, wiedziałam, że TO JEST TO.
Gravelowy wyścig w Izerach i Karkonoszach zahaczający o Rudawy Janowickie – wyobraźnia zaczęła działać – szutry premium, kręte singletracki z takimi widokami, że głowa mała (o ile masz siłę patrzeć gdzieś indziej niż przednie koło roweru).
Gravmageddon to wyścig typowo górski – jest dużo podjazdów, dużo przewyższeń, dużo szutrów klasy A ale też dużo kamieni, dużo korzeni, dużo wyjątkowych widoków, dużo pięknej przyrody, dużo zmęczenia i dużo satysfakcji na mecie. Gravmageddon to poważne góry, które generują poważne przygody. Trzeba pamietać, że nie zawsze bezpieczne.
Pierwsza, zeszłoroczna edycja Gravmageddonu była dość kameralna. Miałam wrażenie, że jadę na weekendową ustawkę ze znajomymi. Mimo to wszystko dopięte było na ostatni guzik. Trasa, miasteczko zawodów, gifty dla startujących, jedzenie i napoje.
Zdecydowałam się wtedy na krótki dystans i to był bardzo dobry wybór, bo czas spędzony w bazie zawodów wspominam równie dobrze jak chwile na trasie. To był weekend pełen atrakcji i pozytywnych emocji. Od razu po powrocie do domu, w kalendarzu wyjazdowym na 2022 rok zarezerwowałam pierwszy weekend sierpnia i wstawiłam wielki wykrzyknik.
Niestety plany planami a rzeczywistość pisze swój scenariusz. W tym roku poza Gravmageddonem drugą imprezą docelową była Galicja Gravel Race i niestety pech trafił, że oba te wyścigi postanowiono rozegrać tydzień po tygodniu. O tym, że na Galicji zrealizowałam swój główny cel w tym sezonie, mam nadzieje, czytaliście – Galicja Gravel Race 500 km longiem. Niestety poziom zmęczenia po wyścigu połączony znów z za dużą ilością rzeczy, które wzięłam sobie na głowę, zaskutkował zupełnym brakiem ochoty na weekendowe ściganie.
Kto śledzi mój profil na Instagramie, ten wie, że mimo zmęczenia i braku chęci do startu postanowiłam jednak samej imprezy nie odpuszczać i spędzić ten czas kibicując i chillując sobie na mecie. To była dla mnie bardzo dobra decyzja. Jedynym minusem tej sytuacji jest znów brak relacji z wyścigu na blogu.
Udało się jednak temu zaradzić. I to jak!
Dziś przedstawiam Wam relację samej Marysi Ossowskiej, kobiety, która wygrała wyścig na dystansie long i w klasyfikacji OPEN była TRZECIA!!!
Wszystkie zdjęcia w tym wpisie są autorstwa Pawła Zatońskiego . Zajrzyjcie na jego profil.
Znajdziecie tam mnóstwo znakomitych kadrów.
Gravmageddon 2022 – 350 km z Marysią Ossowską
Przygotowania
Na Gravmageddon czekałam, jak na żaden inny ultra maraton w tym roku. Trochę to było dziwne, bo do tej pory raczej niechętnie startowałam, gdy nie czułam się dobrze przygotowana. A tutaj forma mi totalnie uciekła, żadne ćwiczenia nie chciały wyjść poprawnie, nadprogramowe kilogramy przylepiły się i nie chciały odlepić, a w tygodniu przed zawodami okazało się, że sen jest towarem deficytowym. Jednak perspektywa dnia na rowerze, kiedy głowa może sobie porządnie leniuchować i jedyne co muszę, to tylko pedałować, była wizją mojego idealnego długiego weekendu.
Sama organizacja wyjazdu na wyścig nie należała do najbardziej oczywistych. Pierwszy pomysł lotu z Zurichu odrzuciliśmy, kiedy bałagan lotniskowy windował ryzyko zaginięcia bagażu do granic pewności. Została opcja samochodu, która wymagała tego by wziąć jeden dzień urlopu więcej na regeneracje. Na szczęście na kilka tygodni przed startem pojawiła się opcja zapisania na start w sobotę, więc kamień z serca, że damy rade z naszym urlopem, bo nie trzeba brać czwartku wolnego.
W piątek z samego rano rozpoczynamy nasza wyprawę, żeby już o 16 zameldować się w pysznej piekarni górskiej – najważniejszy „must be” wyjazdu do Szklarskiej. Jak ktoś ma ochotę na smak rogali makowych z dzieciństwa – to dostanie je właśnie tam. Później szybkie zakupy – dużo cukierków, krakersów, ser do kanapek na przepaki, redbulle i meldujemy się w hotelu Bornit (bardzo przyjazna obsługa dla gości z rowerem – Maria, 36 poleca 😊). Kilka rundek z samochodu do pokoju, bo przecież jak nie samolotem, to można przywieźć połowę domu (oprócz rękawiczek, o których zapomniałam) i jesteśmy gotowi na odbiór numerków.
Jak zwykle trochę nieśmiało stawiamy się na mecie, ale organizatorzy szybko nas odstresowali i już od pierwszych chwil czujemy się częścią imprezy. Później jest tylko lepiej – objadając się pysznymi wege kotletami przysłuchiwałam się rozmowie Adama z kolegami o przewadze mtb nad gravelem. Widzę, że chłopa mi wystraszyli i zasiali niepokój, że podjął złą decyzję biorąc gravela, zamiast słuchać żony, że na Gravemageddon jest potrzebny gravel…
Start
Sobota, start o 7.55, a już o 7.56 nie widzę Adama na horyzoncie. Przynajmniej od początku wiem, że tak to będzie wyglądać. Na pierwszym naszym ultra umówiliśmy się, że jedziemy razem i straciłam go już po 20 sekundach – taki charci zew, jak jeden wystartuje to nie ważne, że coś tam się uzgadniało ze swoją kobietą, na mecie będzie czas, żeby sobie o tym przypomnieć a teraz jest czas na pogoń. I jak tu go nie kochać…
Ja sobie ruszam swoim rytmem. Oczywiście przejeżdżam zjazd na pierwszy singiel (nie ostatni raz zresztą), cofam się i robię moje rozeznanie terenu dookoła siebie, żeby się upewnić, gdzie ta strzałka właściwie prowadzi. Łajza ze mnie z nawigacji, więc nawet jak jest tylko jedna droga to ja potrafię gapić się na garmina i analizować, czy to aby z pewnością tu. Później czekają mnie widoki Izerskie, gdzie bajkowości dodaje przejazd przez mgłę. Czas szybko mija i ani się nie obejrzę i już jest pierwszy przepak.
Takie wygody to tylko na Gravmageddonie! Miałam przegotowaną pletwę z lampkami (błąd, bo powinna być zdeponowana na drugi), kanapki (drugi błąd: bułkę to tylko maślana na ultra) i Ice Tea (trzeci błąd: zapomniałam o Red Bullu). Szybki załadunek, łyk pysznego kompotu od pani Ani i myk jadę dalej.
Pierwszy bufet znajdował się w Domku Pod Orzechem
Już drugi rok z rzędu Pani Ania dba, aby wszystkie brzuchy były pełne.
To też idealne miejsce na odpoczynek.
Przed samym szczytem góry szybowcowej widzę znajomą postać – Zbyszek Mossoczy. Pedałuję swoje i dojeżdżam, a nawet wyprzedzam – jestem pierwsza na szczycie o jakieś 0.5 sekundy przed Zbyszkiem – i to mi zrobiło nie tylko ten dzień, wyścig, ale całą moją „karierę” kolarską. Nie ważne, że już na zjeździe go straciłam z pola widzenia, ale już wiem, co mi co będzie wykute złotymi literami na płycie nagrobnej 😊
Adam Ossowski – mąż Marysi. Zajął 1 miejsce w kategorii GRAVEL
Zbigniew Mossoczy zajął pierwsze miejsce w kategorii MTB
Teraz to ja już totalnie nic nie muszę i tak sobie dojeżdżam do Szwajcarki. Szybkie uzupełnienie zapasów i jestem gotowa na zjazd, gdzie spodziewałam się, że śmierć mi spojrzy w oczy. Po przejechaniu go mam wątpliwości, czy aby pilnie słuchałam organizatorów i ostrzeżenia nie dotyczyły zjazdu z Katorgi, a ja sobie ubzdurałam, że test na przeżycie jest ze Szwajcarki. Nie popisałam się też, jeśli chodzi o rozpoznanie terenu przy kolorowych jeziorkach – znowu odstawiłam moje tradycyjne rozpoznanie terenu idąc w każdym możliwie złym kierunku po kilka razy. W końcu metodą prób i błędów wydostałam się z tego labiryntu. Po takim treningu Zloty Widok okazał się bułką z masłem.
Nie wiem czy inni tak mają, ale ja już od pierwszego kilometra zawsze liczę, ile procent trasy mi zostało. Gdy mam pierwszy kryzys to uaktualniam swoje rachunki średnio co pól kilometra i robię oddzielne statystyki pod względem metrów do góry. Tak sobie liczac na na metę wjeżdżam po 20godz 38minutach. Szczęśliwa, że to koniec, szczeliwa, że mogę zjeść makaron zamiast cukierków i mega szcześliwa, jak zobaczyłam Adama.
Marysia na mecie w środku nocy.
Zwycięski duet.
Jeszcze raz ukłon w stronę organizatorów- wspaniali ludzie, którzy tworzą wspaniałą imprezę. Dzięki chłopaki – robicie ten świat piękniejszym.
Gravmageddon 2022 – wyniki
Oficjalna strona organizatora – gravmageddon.pl
Wyniki z podziałem na klasyfikację „gravel” i „mtb” na razie znajdziecie tutaj – grv.bbtracker.pl