Nic nie widziałam, nic nie słyszałam.
Co zrobić, by nic nie czuć?
Wszędzie roznosząca się woń choinek nie dawała tej nocy spokoju. Nie aromatycznego igliwia, nie świeżej kapiącej leniwo żywicy. A choinek. Ordynarnych, natarczywych, zielonych, czasem żółtych samochodowych choinek.
Rozwieszone w pokojach i na korytarzu dodawały niewątpliwego klimatu temu miejscu.
Błyskające z korytarza światła dało się zlekceważyć zakładając hotelową opaskę na oczy. Niepokojące śródnocne trzaski i piski nie docierały do świadomości, skutecznie blokowane przez małe żółte zatyczki precyzyjnie wciśnięte w uszy. Co zrobić by nie czuć? Na zapachy człowiek jest skazany.
Tak mniej więcej zaczął się nasz czeski film…

„Noclegi u Lojzka” czyt. dom w którym straszy. Straszą widoki, straszą hałasy, straszą zapachy.
Nie było to optymalne miejsce na nocleg przed zawodami, nawet gdy zupełnie nie interesuje cię ich wynik.
Poranek nie był łatwy. Ale szczegółów dotyczących lojzkowej łazienki i kuchni wam oszczędzę.
Najważniejsze, że pomimo wszelkich przeciwności dotarliśmy na start. Zapowiadało się, że dalej już będzie raczej spokojnie.
Katusha – Javorovy Muź
Katusha to zwody odbywające się niedaleko granicy, na czeskim Javorovym Vrchu, górce, która silnie rowerami stoi, o czym przeczytaliście pewnie już tutaj. Zawody to trójbój, czy jak by to nazwać. W jego skład wchodzi – bieg – paraglijding – jazda na rowerze. Z racji iż ciężko orientować się na raz w tych wszystkich dyscyplinach, można wystawić do startu sztafetę.
Wśród czechów znalazło się jednak całkiem liczne grono śmiałków, którzy z wszystkimi konkurencjami postanowili poradzić sobie sami.


Numerki odebrane, pałeczka w ręce jest.
Role w drużynie rozdzielone:
Artur – bieg
Sławek – glajt
mamba– rower
Chłopaki za wielu czynności przedstartowych nie mieli, ja musiałam jeszcze zadbać o Tolka Jra.

Start, jak i cała organizacja zawodów była mocno „czeska”. Zero spiny, wszystko na luzie i o dziwo się kręci :)
Pierwsi startowali biegacze. Popularny ostatnio vertical running, czyli dzida prosto na szczyt, bez zbędnego patyczkowania się zakosami.


U góry czekali już paraglajciarze, którzy z racji złej pogody mieli do wyboru albo lot albo bieg w dół.
Czołówka zdecydowała się oczywiście lecieć.
Kropił jednak deszcz, a niekorzystny tego dnia wiatr skłonił resztę stawki do zbiegu w dół. Na szczęście nie trzeba było taszczyć ze sobą dwudziestokilogramowego glajta :)






Rowery czekały cały czas w gotowości.
Gdy Artur i Sławek wykonali swoje zadanie przyszła kolej na mnie i w tym właśnie momencie lunęło deszczem . I o ile na podjeździe nie robiło mi to strasznej krzywdy, o tyle wiedziałam, że zjazd w ulewie nie będzie przyjemny.



Podobno poszłam jak błyskawica :)
Dawno nie miałam okazji ścigać się pod górę. Generalnie nie pamiętam, kiedy ostatnio w ogóle się ścigałam. Bezspinowa atmosfera zagościła u mnie na całego. Więc gdy na pulsometrze wybijało regularne 185, wiedziałam, że nie jest źle. A gdy zaczęłam dochodzić jedną z dziewczyn podjarałam się całkiem mocno.
Niestety tu znowu przypomniał o sobie czeski film.
Cała trasa rowerowa na szczyt, całe 5 kilometrów było zupełnie nieoznaczone. Gdybym wiedziała, że to jazda na orientację wyuczyłabym się tracka na pamięć. A tu fiołek.
Kolejny fiołek pokazał się, gdy podążając za króliczkiem okazało się, że razem z pięcioma innymi króliczkami pojechaliśmy nie tam gdzie trzeba :)
Zgubić się na zawodach – tylko w Czechach.
A gdy na dodatek zamiast wrócić się trasą postanowiliśmy odbić szlakiem na Javorovy i po chwili zgubiliśmy ten szlak było już zupełnie jak w filmie.
Czesi, jak to Czesi – GPSa ze sobą nie mieli, komórki żądnej z internetami też. Błądziliśmy po haszczach w ulewie i mało komfortowej temperaturze :)
Na szczęście czeski humor sprawił, że morale nie upadło w drużynie, w końcu znaleźliśmy ścieżkę i dotarliśmy na szczyt. Mina organizatorów gdy nas zobaczyli – bezcenna.
Zjazd, tak jak sądziłam, był całkowicie szyty pode mnie. Od razu wyprzedziłam dwie współzgubione ze mną zawodniczki, a przez Ciemny Las przeszłam jak burza. Do samego dołu wyprzedziłam jeszcze dwie osoby. Na metę wjeżdżałam mocno mieszanymi uczuciami. Zadowolona z jazdy, zniesmaczona brakiem oznakowania i jakiejkolwiek obstawy na trasie.

Humor na szczęście poprawiła Kofola i przepyszne drożdżowe ciasto z owocami.
Dekoracja i ogłoszenie wyników też były mocno „czeskie”.
A na koniec na afterparty zagrały całkiem fajne trzy kapele.


Katusha – podsumowanie
Czeskie filmy są specyficzne, dla nas często niezrozumiałe, dziwne. Ale jest w nich jakiś urok.
Zawody Katusha nie są inne. W przyszłym roku pozostanie więc zmienić noclegownie, wykuć trasę na Javorovy na pamięć, wyrobić łydę i drugi raz, tym razem z nastawieniem na pudło podjąć wyzwanie :)
Ps. Jeśli jesteś latającą dziewczyną daj znać, zawojujemy Javorovego w damskim teamie.