Po moim ostatnim wpisie o szpilkach i espedach, a także waszych miłych komentarzach, kilka ciekawych przemyśleń pojawiło się w mojej głowie. Już od jakiegoś czasu czułam, że coś jest na rzeczy, ale dopiero teraz udało mi się to zwerbalizować i zamienić tutaj na literki.
Sprawa dotyczy oczywiście kobiecości, a dokładniej tego, że enduro z kobiecością zupełnie nie idzie w parze.
Zacznę jednak od początku.
Na rowerze jeżdżę odkąd pamiętam, konkretniejsza zajawka rozkręciła się dopiero jakieś sześć lat temu, kiedy to z jazdy po parku i lasach postanowiłam przeskoczyć na góry, MTB i maratony. Obcisłe ciuszki, lycra i wprawne oko chłopaków z Bikelife sprawiły, że z każdego z wyścigów dostawałam serie zdjęć, na których mimo iż nie raz w bocie, pocie i znoju, wyglądałam bardzo kobieco i mówiąc potocznie „było na czym oko zawiesić”.
Świadomość tego, że uprawiając sport nie pozbywam się kobiecości, budowała poczucie wartości i pewność siebie.
Tu pewnie odezwą się hejterzy. Tak, tak. Jestem kobietą, czasem próżną i najzwyczajniej w świecie lubię się podobać sobie i innym. Twierdzę przy tym też stanowczo, że wygląd ma znaczenie :)
W swojej „karierze” miałam też krótkie romanse z szosą. Tu konieczność trzymania stylówy także sprawiała, ze niejedno zdjęcie na starość oglądać będę z rozrzewnieniem.
Bez dwóch zdań szosa jest kobietą i na szosie też można poczuć się kobieco.
Gdy zaczęło się enduro początkowo nie miałam z tym problemu. Poza tym moja enduro-stylówa ciągle jeszcze kuleje i ma wiele wspólnego z krosiarskimi, obcisłymi korzeniami. Jednak po ostatniej przygodzie z miejskim lifestylem, przy okazji jesiennych podsumowań uświadomiłam sobie, że mimo iż mam kupę fajnych i dobrych zdjęć „w akcji”, to na żadnym z nich nie widać ani grama kobiecości.
Kaski, ochraniacze, luźne jerseye i spodenki niby są fajne, ale skutecznie pozbawiają wdzięku i seksapilu. Są kolory, są damskie kroje, dodatki czy detale, ale nie da rady, by miało to coś wspólnego z kobiecością.
I w sumie trzeba by konsekwentnie, idąc za ciosem z poprzedniego wpisu, powiedzieć, że cóż z tego. Kobiecość mamy przecież w sobie, a na te kilka godzin jazdy można zwyczajnie odpuścić.
Można też czasu do czasu zafundować sobie swego rodzaju odskocznię.
Miejska jazda w zdecydowanie damskim wydaniu ma coś w sobie i kusi mnie coraz bardziej.