Zimą w górach można robić bardzo dużo fajnych rzeczy.
W przypadku statystycznego Kowalskiego jazda na rowerze jest pewnie na końcu listy aktywności podejmowanych w zimie. W sumie, ja też ostatnio mam okres raczej niechęci do niskich temperatur, całej tej zabawy z odpowiednim ubraniem i przygotowaniem sprzętu. Ten weekend był jednak inny. Usilna potrzeba kontaktu z naturą i świeżym powietrzem oraz konieczność wyładowania nagromadzonej w tygodniu energii sprawiły, że w piątkowy wieczór zamiast chillować przy jakimś serialu na Netflixie, siedziałam z nosem wlepionym w komputer. Na kartach przeglądarki otwarte były yr.no, meteo.pl, mapy.cz i mapaturystyczna.pl.
Wiedziałam, że to nie jest dobry pomysł, ale raz na jakiś czas trzeba zrobić jakąś głupotę. Mając nadzieję, że w górach spotkam jedynie pozostałości śniegu, wyznaczyłam sobie przyjemną szutrową pętelkę po Beskidzie Śląskim zakładającą obowiązkowo wizytę w jednym moich ulubionych schronisk na Przysłopie pod Baranią Górą.
Opracowując trasę zupełnie nie wzięłam pod uwagę wskazówek, o których zawsze trąbię, gdy ktoś pyta się mnie o zimową jazdę na rowerze. Brawo ja.
Na szczęście najważniejszą decyzję tego dnia podjęłam właściwie. Na pierwsze górskie jazdy w tym roku zabrałam ze sobą rower elektryczny Liv Vall E+. Chyba podświadomie wiedziałam, że nie będzie lekko.
Auto zostawiam na parkingu w Wiśle, zerknijcie na Stravę, tam jest dokładna lokalizacja. Na rozgrzewkę zaczynam asfaltowym podjazdem prowadzącym prawie pod samo schronisko na Przysłopie. Już na asfalcie spotykam zaskakująco dużo śniegu. Ciekawe, bo tydzień wcześniej wszystko było już zupełnie stopniałe a droga czarna.
Schronisko omijam i wjeżdżam na stokówkę trawersującą Baranią Górę, która prowadzi aż na Biały Krzyż. Na początku ilość śniegu jest całkiem znośna. Liv Vall E+ zdecydowanie pomaga w pokonywaniu mini zasp.
Kto jeździł w zimie po śniegu na rowerze ten wie, że istnieje milion rodzajów śniegu. Tego samego dnia na jednej trasie może być zupełnie różnie. I tak jest tym razem. Raz lód, raz zaspy a raz cienka warstwa śnieżku jak na tych zdjęciach, zrobionych właśnie dzięki temu, że dało się jechać :)
Niestety sytuacja w rzeczywistości nie wygląda tak różowo jak na fotach. Już wiem, że konieczna będzie modyfikacja trasy. Garmin oraz mapy.cz w telefonie zdecydowanie w tym pomagają.
Chodź na rower, będzie fajnie. Mówili. Zima już w odwrocie.
I faktycznie po około kilometrze całkiem przyjemnej jazdy, zaczyna się pierwszy odcinek specjalny.
Jazda rowerem po muldach, znakomite ćwiczenie na przypomnienie sobie techniki jazdy mtb, po zimie spędzonej na trenażerze.
Ostatecznie, nawet pomimo dodatkowych watów pod nogą, muszę spasować.
Na szczęście rowery elektryczne mają opcję walk assist. I ta wycieczka to moment, kiedy wreszcie opanowuje jej obsługę perfekcyjnie.
Spacer po górach też w końcu fajny :)
Liv Vall E+
Rower, na którym jadę to e-bike marki Liv – Liv Vall E+
Górski, hardtail elektryczny ze średniej półki cenowej.
Wszystkie informacje techniczne, specyfikację, tabelki rozmiarów etc znajdziecie na stronie producenta – https://www.liv-cycling.com/pl/vall-eplus
Z racji iż zostałam gdzieś zupełnie z tyłu jeśli chodzi o rozwój tej działki kolarstwa i w tym przypadku jestem raczej konsumentem niż specjalistą, skupię się krótko i subiektywnie na moich najmojszych odczuciach z jazdy na tym rowerze.
Moje dotychczasowe doświadczenia z rowerami elektrycznymi związane były głównie z rowerami typu full suspension. Najcześciej jeździłam w bardzo trudnym i wymagającym terenie, gdzie tego typu rower bardzo pomaga.
Coraz cześciej zdarza się jednak, że charakter trasy i rodzaj spotkanych na niej trudności sprawiają, że rower typu full okazuje się niepotrzebny i w zupełności wystarczy mi prostszy model z amortyzacją tylko z przodu. Właśnie dlatego w tym roku zdecydowałam uzupełnić park maszyn o Liv Vall E+, elektrycznego hardtaila przeznaczonego do jazdy w łatwiejszym górskim terenie.
Już od pierwszych kilometrów, które zrobiłam w Beskidzie Sądeckim wdrapując się na Przehybę i Radziejową – wiedziałam, że to był dobry wybór. Geometria rowerów elektrycznych Liv bardzo mi pasuje. Na rowerze czuję się komfortowo i wygodnie. Mimo iż tym razem wybrałam rozmiar mniejszy niż zawsze – S, to w przypadku jazdy w łagodniejszym terenie, mniejsza rama bardzo dobrze się sprawdza. Rower jest dzięki temu bardziej zwrotny szybciej reaguje na moje polecenia. Łatwiej go ujarzmić.
Bardzo odpowiada mi także charakterystyka pracy silnika w rowerach Liv i Giant, szybkość reakcji, i specyficzne wyrywanie się do jazdy. Dzięki dużej reaktywności na trudnych i stromych podjazdach, nawet gdy się podeprzesz bardzo łatwo jest ruszyć znów pod górę.
Zastosowany w rowerze osprzęt to może nie są jakieś fajerwerki, ale zdecydowanie dobrze i niezawodnie sprawdził się już na kilku górskich wycieczkach. Podczas wspomnianego już wcześniej wyjazdu w Beskid Sądecki, na Liv Vall E+ udało mi się zjechać prawie cały żółty szlak z Przehyby. Kto był, ten wie, że całość jest wymagająca i do tego dochodzą tak zwane momenty.
Jedyne co postanowiłam zmodyfikować w Vall E+, to sztyca, którą wymieniłam na droppera. Dzięki czemu właśnie w bardziej wymagającym terenie rower nie ogranicza rowerzysty.
Na trudniejszych szlakach przydałyby się też konkretniejsze opony. Jednak wracając znów do docelowego przeznaczenia tego roweru, jakim są łatwe górskie szlaki, było by to przerostem formy nad treścią. Liv Vall E+ jest złożony bardzo sensownie i przemyślanie.
Jest jeszcze jeden ważny powód, dla którego wybrałam akurat ten rower. Bardzo dobrze nadaje się on na to, by zabrać ze sobą w góry, na łatwiejszą trasę, osobę, która normalnie z powodu słabszej kondycji nie byłaby w stanie czerpać przyjemności z jazdy w takim terenie.
Rower elektryczny otwiera przed nami możliwości, o których bez elektrycznego wspomagania nawet byśmy nie pomyśleli. To znakomite narzędzie, które dobrze wykorzystane może sprawić sporo dobrego.
W pewnym momencie droga jakby się kończy. Planowana początkowo trasa okazuje się zupełnie nieprzejezdna, nawet na Liv Vall E+ z potężnymi watami pod pedałem. Śniegu jest za dużo i jest za bardzo kopny. Na szczęście w lewo odbija ubita i przedeptana ścieżka. Mimo iż trochę znam ten rejon, to nie mam pojęcia dokąd ona prowadzi.
Na widoki jak zawsze w Śląskim można liczyć, a tam w oddali widać szutrówkę, którą niestety dziś nie pojadę.
W tym momencie zaczyna się przygoda. Zjeżdżam doliną, drogą, która prowadzi niewiadomo gdzie. Nie wiem, do którego momentu jest przetarta, czy nagle nie skończy się i nie będę musiała wracać z powrotem do góry, wypychając 25 kilogramowy rower.
Wiem, wydaje się płasko, aparat zawsze wypłaszcza, ale zjazd po śniegu jest miodny.
Pomimo lekkich oponek z minimalnym bieżnikiem jakie są w tym rowerze, udaje się nie zaliczyć żadnej gleby.
Od ilości białego aparat się gubi.
Dolina, którą zjeżdżam, okazuje się wyjątkowo fotogeniczna. Droga to najpewniej szeroka szutrówka, która latem powinna znakomicie nadawać się na gravela. Prowadzi ona mniej więcej do 1/3 asfaltu, którym wcześniej wjeżdżałam na Przysłop.
Tym sposobem trochę na około, ale jednak, realizuję plan, z jakim tu przyjechałam. Chciałam objechać okoliczne szutry, by opracować optymalną pętlę gravelową na wiosenną ustawkę.
Oczywiście objazd trzeba będzie powtórzyć w bardziej sprzyjających okolicznościach, ale w pętelkę na pewno wplotę zjazd lub podjazd tą dolinką.
Gdy docieram do czarnego szlaku, postanawiam ponownie wjechać na Przysłop i tym razem skorzystać z przepysznej ofert gastronomicznej schroniska. Gorąca czekolada i drożdżówka z serem uzupełniają straty energetyczne, do zachodu słońca zostaje jeszcze chwila, więc decyduję się, jeszcze raz przejechać nowopoznaną dolinką.
W sumie to mieli rację, całkiem fajnie było w tych górach, i jak zwykle z przygodami.