Góry mają specyficzną siłę oddziaływania na istotę ludzką.
Nie da się tego racjonalnie wytłumaczyć, ale człowiek już od dawien dawna widząc pobliski pagórek czym prędzej się na niego wspinał, zauważając na horyzoncie wysoką górę pragnął na nią wejść, a widząc z niej odległy szczyt, odczuwał w sercu chęć zobaczenia, jak jest jeszcze wyżej.
Góry przyciągają swoją monumentalnością, swoją przestrzenią i niewzruszeniem.
Tym bardziej wysokie góry, gdzie na odkrytych szczytach już nic nam nie przesłania piękna tego świata.
Pradziad to jedna z takich magicznych gór.
Bazę wypadową tym razem mieliśmy w miejscowości Loucna nad Desnou, w pensjonacie prowadzonym przez bardzo pozytywne małżeństwo czesko-amerykańskie. Warunki w pokojach zdecydowanie odbiegające od „czeskiego standardu”, pomieszczenie na rowery i restauracja pod ręką. Miejsce godne polecenia, podobnie jak hamburgery serwowane przez Marcka (ponoć typowo hamerykańskie, nie licząc chyba bułki :))

Czechy powalają ilością tras i szlaków rowerowych. Większość z nich dobra jest na podjazdy, jednak znalezienie jakiejś legalnej ścieżki w dół nie będącej szerokim szutrem lub co gorsza asfaltem czasem graniczy z cudem. Tu przypomina się od razu dyskusja dotycząca szlaków i ostatnich wydarzeń w Gorcach.

Lubimy jeździć na rowerach, dlatego jeśli tylko to możliwe, szukamy łagodnych podjazdówek, nie wypychów po kamiennych ściankach. Tym razem trafia na zielony szlak rowerowy z Koutów, miejscowości zaraz obok Loucny. Tolek początkowo marudzi, gdy przychodzi mu gryźć oponami asfalt, jednak już po dwóch kilometrach z radością reaguje na przyjemną szutrowo-kamienistą drogę.

Po drodze oczywiście małe przerwy i kontemplacje chylącej się już ku jesiennemu odpoczynkowi przyrody.

Mamy i north-shory dla początkujących :)


A na horyzoncie ciągle majaczy wieża będąca celem dzisiejszego treningu łydy.

W końcu docieramy na szczyt. Niestety po ostatnich upałach ciężko nam z przestawieniem się na temperatury niższe niż 15 stopni. Robimy więc tradycyjne foto, zakupujemy czekoladę na gorąco z automatu i uciekamy w las. Tam już tak nie wieje, i w ogóle jakoś przyjemniej.


Jak już wspominałam, szlaków od zatrzęsienia. My wybieramy ten, na którym widnieje zakaz jazdy na hardtajlach.


Początek to wielce przyjemny singiel z niewielkimi trudnościami, za to z okolicznościami przyrody odciągającymi wzrok i uwagę od szlaku.


Pokonujemy kolejne fragmenty, mając dziwne uczucie jakby nas ktoś obserwował.

Im dalej w las, tym więcej grzybów, czy jakoś tak. Ścieżka zaczyna robić się coraz bardziej techniczna i poziom adrenaliny oraz zadowolenia z przejechania kolejnych elementów rośnie.



Niestety w pewnym momencie trudności zaczynają nas przerastać i jesteśmy zmuszeni niektóre fragmenty pokonywać z buta (popatrzcie na oznaczenia na drzewach).

Na szczęście na końcu udaje się jeszcze złapać na chwilę jako taki flow.
A widok min turystów z rzadka mijanych na szlaku na długo zostanie w pamięci.


Po tych wszystkich atrakcjach uzupełniamy straty energetyczne i opracowujemy dalszą trasę.
Z moją orientacją na mapie jest już coraz lepiej.


Czerwonym szlakiem rowerowym podjeżdżamy na szczyt, na którym znajduje się górny zbiornik elektrowni szczytowo-pompowej Dlouhe Strane. Tam żegnamy się z Pradziadem.

I jako że termika sprzyja, łapiemy wiatr w żagle, by najpierw szutrami a potem ścieżkami Bike Parku Kouty znaleźć się po drugiej stronie góry, gdzie czeka na nas Svickowa z knedlikiem i brusinkami.

Czterdzieści dwa kilometry i 1300 metrów przewyższenia w łydzie. Skill poćwiczony na dwóch wymagających zjazdach.
Zdecydowanie dobry to był początek weekendu.
Na koniec jednak mała rada cioci mamby. Aby zmierzyć się z niebieskim szlakiem trzeba mieć naprawdę spore umiejętności i dobrze współpracujący rower. No chyba, że lubisz przyrodę i jej kontemplacja osłodzi ci dość uciążliwy spacer z rowerem w dół :)