Pradziad to jedna z tych gór, które posiadają magiczną moc przyciągania. Wiosna, lato, jesień zima – charakterystyczny szczyt z wieżą telewizyjną staje się celem turystów pieszych, rowerzystów i narciarzy. Mówią, że nie ma dnia, gdy na Dziadku nie wieje.
My mieliśmy szczęście w tamtym roku na taki dzień trafić.
Gdybym chciała zachęcić kogoś do zimowego jeżdżenia zafundowałabym mu taką wycieczkę. Słońce, delikatny mrozik, zaspy po pas i naleśniki z borówkami w schronisku Svycarna
Bez względu na to czy jesteś zwolennikiem lycry czy luźnych szortów, Pradziada na pewno polubisz. Latem szosowcy na wysokość 1491 metrów n.p.m. mogą wjechać tu znakomicie utrzymanym asfaltem. Fani MTB znajdą sieć szerokich szutrowych górskich ścieżek rowerowych, a dla tych, co enduro – polecam tą trasę.
Zimą fatbikowcy też poczują się ukontentowani, bowiem na sam szczyt prowadzi ubita, wyratrakowana, szeroka droga. Spotkamy na niej, co prawda, sporą ilość turystów i narciarzy, ale to głównie Czesi, więc nie ma co przejmować się napinką i tym, że jadąc na rowerze będziesz komuś przeszkadzać.
W jednym miejscu nawet szeroki dukt przygotowany pod narciarstwo biegowe przecina się ze stromą nartostradą i wyciągiem orczykowym. Nie robi to nikomu problemu. Wszyscy uważają na siebie i nikt na nikogo nie bojcy. Takie rzeczy tylko w Czechach.
Widoki z Pradziada są zacne. Zawsze warto zatrzymać się na chwilę i pokontemplować. My tego dnia zrobiliśmy sobie coffee-ride. Kawa z imbryczka i ciacho. Omnomnom.
Docierając do samego szczytu kopuły otrzymujemy widoki niemal księżycowe. Na żywo było jeszcze lepiej. Jeśli nie masz fat bika, nie ma żadnego problemu. Zwykły rower na trochę szerszych oponach też wjedzie na sam szczyt.
Na szczycie w budynku wieży otwarta jest restauracja, gdzie można doładować nieco energii. Potem czeka nas już tylko zjazd. Do wyboru kilka opcji – szeroka nartostrada, singiel pośród kosówki lub ta sama droga, którą tu przyjechaliśmy.
Po zdobyciu szczytu i zaliczeniu pierwszego soczystego zjazdu, warto zawitać do schroniska Svycarna. Miejsce to ulubione jest przez narciarzy biegowych. Nie dziwię się, tam trzeba zatrzymać się na jakąś szamę oraz kofolę :)
Wizyty w schronisku nie można przeciągać w nieskończoność, bo zgodnie z planem na szczyt Pradziada trzeba wjechać jeszcze raz. Tym razem zjedziemy inna trasą. Podjazd jest tak bardzo widokowy, że warto jeszcze raz się pomęczyć.
Na zakończenie czeka nas wisienka na pradziadowym torcie. Singlowy zjazd aż do samego parkingu.
Czy jeszcze kogoś dziwi magiczna moc przyciągania Pradziada?
Jeśli spodobał Cię ten wpis, to zainspiruj innych i podziel się nim udostępniając na Facebooku.