„Polacy są tak agresywni, a to dlatego, że nie ma słońca nieomal przez siedem miesięcy w roku, a lato nie jest gorące”
Co roku w okolicy lutego i marca staram się, choć na chwilę przenieść w nieco bardziej sprzyjające jeździe na rowerze i ogólnemu funkcjonowaniu rejony.
W tym roku doładowanie energią i witaminą D postanowiłam zrobić razem z Arkiem Perinem i jego Arek Bike Center, wspólnie organizując rowerowy obóz w San Remo. Obóz ten jednak miał być nietypowy, bo zorganizowany specjalnie dla dziewczyn.
Dzień 1/2 – USTROŃ, SAN REMO i DIANO MARINA
Gdy w sobotę rano otwieram oczy, za oknem pada śnieg. To dobrze, myślę. Będzie jeszcze większa radocha z tego, że następnego dnia obudzę się w innej rzeczywistości.
Ostatnie pakowanie, 80 km na trasie Katowice-Ustroń i ląduję na parkingu pod Tesco.
Auta już zapakowane. Kilka znajomych twarzy. Oj to będzie dobry tydzień.
W założeniu miał to być babski obóz, ale na wyjazdy z Arkiem jest tylu chętnych, że na jeden tydzień tym razem przypadły niemal trzy grupy.
Przy większej ilości kobiet w ekipie, testosteron buzuje. Podział na męską i damską grupę treningową sprawdził się znakomicie.
Podróż przebiega wyjątkowo miło. 16 godzin w samochodzie potrafi zmęczyć, dlatego kilka osób doleciało samolotem.
W Taggi położonej zaraz obok San Remo meldujemy się w niedzielę przed południem.
Rowery dzielnie zniosły podróż.
Teraz szybkie rozpakowywanie…
… i kwestie organizacyjne.
Pierwsze znajomości ;)
Nie mam pojęcia, jak nazywa się ten Burek, ale zaliczył już niejeden obóz.
Pierwszą atrakcją obozu jest konsultacja dotycząca prawidłowego ustawienia roweru.
Kokpit, klamki, zawieszenie. Aro zawsze znajdzie coś do poprawy.
Każdy grzecznie czeka na swoją kolej.
Humor dopisuje.
Jedni wyrywają się jeszcze na rowerową przejażdżkę deptakiem wzdłuż morza. Drudzy dopieszczają swoje maszyny siedząc w garażu do późnej nocy.
Późnym pójściem spać nikt się nie przejmuje. Rano można pospać, bo śniadanie o 8.00 czeka już na stole. Owsianka, owoce, jajecznica, świeże pomidory i włoska mozarella. Omnomnom.
Rowery już też zapakowane na przyczepę. To chyba jakieś dobre duszki.
To jedziemy. Kierunek Diano Marina.
Na przyczepie każdy rower ma swoje miejsce.
Rower pana prezesa.
Warto to uwiecznić.
Takich dwóch, jak nas trzech, to nie ma ani jednego.
Mamy i czołówkę polskiego enduro.
Prognozy zapowiadały deszcz, ale gdy docieramy na górę, zza chmur wychodzi słonce.
Szybkie ogarnięcie sprzętu i rowerowych apareli.
A tu mnie jakieś paparazzi atakuje.
Instruktor Krzysztof P. przeprowadza wspólną rozgrzewkę.
Porządna rozgrzewka minimalizuje ryzyko kontuzji :)
Głowa ramiona, kolona, kostki, kolana, kostki. Jak u mnie w przedszkolu.
A tu w międzyczasie już mały psikus .
Pssss, mleko się wylało.
Ale, że co, kobieta nie da rady? Dała.
Możliwość szkolenia się pod okiem Arka Perina to nielada gratka.
Czujne oko wyłapuje wszystkie babole.
Nie ma, że boli. To źle, tamto nie tak. Podobno nawet sama Maja Włoszczowska zawsze dostaje reprymendy.
Zatrzymujemy się w kilku miejscach na trasie i powtarzamy po kilka razy jeden element.
Arek przy każdym takim zjeździe doradza i sugeruje ewentualne rzeczy do poprawy.
Są i podjazdy.
Każda chwila wykorzystana. Czekając na grupę panów próbujemy jazdy na tylnym kole.
„Przecież to dziecinnie proste” :)
Niektórym nawet wychodzi.
Potem robimy jeszcze dwa, trzy zjazdy, by poćwiczyć i doszlifować elementy, na które zwrócił nam uwagę pan instruktor. Zadowolone po pierwszym dniu, zawijamy na kwadrat.
Każdego wieczoru w garażu odbywa się tajna narada dotycząca organizacji dnia następnego. Pierwsza obozowa narada jest szczególna. Babski wyjazd to i prezenty dla pań być muszą.
Nie lubię przemawiać.
Zdecydowanie lepiej wychodzi mi dawanie prezentów.
Liv Polska sprawił, że na obozie zrobiło się trochę fioletowo.
Panowie jacyś tacy jakby smutni.
Gifty.
Nie, nie. Majce nie wyrosła broda. Po prezent wysłała Krzysia, bo sama pomagała w ogarnianiu kolacji dla ekipy.
Siedem silnych i twardych babek, którym nie straszne liguryjskie skały i sanromolańskie wertepy. Ty też możesz być jak my. Wystarczy wsiąść na rower.
Dzień 3 – FINALE LIGURE – DH MAN i DH WOMAN
W Finale Ligure jeździmy po dwóch trasach – DH MAN i DH WOMAN.
Początkowe problemy ze sztycą…
… zip jest dobry na wszystko.
Widoki miażdżą system, ale ciężko je podziwiać, gdy pod kołami dzieje się jeszcze więcej niż przed oczami.
Niech was nie zmyli. To chyba jedyny lajtowy odcinek trasy.
Tylko Buruś stawił czoła DH MANowi. Reszta poległa na ostatniej sekcji.
Za drugim razem na rozstaju dróg wybieramy DH DONNĘ (it.).
Jest nieco łatwiejsza, ale ma zdecydowanie więcej gracji.
…
Koniec tego dobrego.
Ładowanie rowerów i szybko do domu.
Do Finale trzeba kiedyś przyjechać na dłużej.
Dzień 4 – SAN REMO – TUBI DI SAN LORENZO I DUE MURI
TUBI DI SAN LORENZO oraz DUE MURI to dwie trasy, na które warto przyjechać już rozjeżdżonym. Nie ważne, jak dziwnie by to nie brzmiało.
Skały usiane kamieniami. Wydaje ci się, że nie ma możliwości, by przejechać daną sekcję, a tu jednak przednie koło odnajduje drogę.
Jazda po tej ścieżce jest jak narkotyk. Wiesz, że balansujesz na krawędzi, ale podoba ci się to, wciąga i uzależnia.
Tubi to jedna z bardziej widokowych tras. Jednak zauważasz to dopiero gdzieś przy czwartym zjeździe.
W ten dzień postanowiłam więcej jeździć niż pstrykać, więc i fotek wielu nie ma. Są za to lody i powrót nadmorską promenadą do domu.
Lody w San Remo obowiązkowe.
…
Jogurtowe i kokosowe najlepsze.
Jednorożec.
Uff… jest dobrze.
Insta stories musi być!.
Dzień 5 – REGENERACJA i PLAŻING
Pan Bóg odpoczywał siódmego dnia. My zmęczyliśmy się szybciej.
W sumie nie wszyscy, bo byli i tacy, co piątego dnia zauroczeni wałkowali „mostek”. Ja postanowiłam wyczilować i zresetować system. Pięć dni bez przerwy z ludźmi dla mojej głowy to zdecydowanie za dużo. Wzięłam plecak, kilka eurasków, aparat i pomaszerowałam na plażę. W nadmorskim barze nabyłam dwie buteleczki Birra Moretti oraz Pizzę Salami Picante.
Znalazłam osłoniety od wiatru dołek na plaży i zaległam.
Zdjęć żadnych nie zrobiłam, bo okazało się, że karta pamięci została w laptopie. Przeznaczenie? Możliwe.
Dobrze, bo będzie przynajmniej powód by tu wrócić i skraść milionem zdjęć trochę uroku tutejszych nadmorskich uliczek.
Odpoczynkowy wieczór był okazją do pogrzebania w rowerze. Oczywiście nie ja grzebałam, tylko pan trener-instruktor-mechanik Arkadiusz Perin, który to sprzedał mi znakomity sposób na polepszenie komfortu działania moich ulubionych Guide-ów.
Na jakim obozie masz taki warsztat?
Proszę się nie denerwować.
Akcja-operacja.
Na zakończenie dnia zaś przewidziana była atrakcja w postaci przeprowadzenia video-analizy jazdy każdej z nas. Filmiki nagrywane podczas szkolenia znakomicie wychwytują charakterystyczne błędy i niedociągnięcia. Szkoda tylko, że tak trudno je potem poprawić i skorygować.
Arek nie owija w bawełnę. Wytknie wszystkie błędy. Dla dobra kursanta oczywiście.
No i co to ma być? Ja się pytam.
Jedynie słuszne wlepy.
Dzień 6 – DOLCEACQUA
To moja ulubiona trasa. Dokładnie opisałam ją już tutaj.
Jeśli z danego dnia jest mało zdjęć, wiesz że było dobrze, bo nie miałeś nawet ochoty wyciągać aparatu.
Poranne espresso…
…zdecydowanie…
… wpływa na jakość całego dnia.
Ostatni dzień jazdy ukazuje progres jaki zrobiło się przez te sześć dni.
Po powrocie do Polski, ciężko będzie znaleźć trasy o podobnej trudności.
Do San Remo trzeba więc wracać regularnie :)
Dzień 7 – łojenie i wyjazd – Ustroń
Siódmego dnia każdy miał wybór. Połoić jeszcze jedną z łatwiejszych okolicznych trasek, lub mentalnie przygotować się do powrotu do kraju.
Wybrałam to drugie. Chciałam by ostatnim wspomnieniem z San Remo były skaliste trasy Dolceacqua.
Do następnego.
Jeśli spodobał Ci się obozowy klimat zajrzyj na stronę Arka – AREK BIKE CENTER a za rok zapraszam na kolejny obóz GIRLS ONLY :)