
Z czym kojarzy się Wam Szwajcaria?
Bo mi do tej pory kojarzyła się głównie z wielokilometrowymi serpentynami podjazdów na znane przełęcze – Grimsel, Furka, Gottard czy Susten. Po tegorocznym urlopie spędzonym w Zermatt doszły do tego jedne z najlepszych szlaków mtb/enduro, po których do tej pory jeździłam.
Gdy więc dowiedziałam się, że w ramach nagrody w konkursie organizowanym przez Ambasadę Szwajcarii i Gazetę Wyborczą pojadę na kilkudniową wycieczkę rowerową do Szwajcarii, w oczach prawie jak w ulubionym fejsbukowym emotikonie pokazały mi się serduszka, a myśli powędrowały w stronę wysokogórskich klimatów. Co więcej, wisienką na tym wyjazdowym torcie miała być Jolanda Neff, z którą mieliśmy spędzić jeden z trzech zaplanowanych dni jazdy. Nie na darmo konkurs promowany był hasłem #swissbikedream
Niestety, kilka dni po ogłoszeniu wyników konkursu okazało się, że szwajcarski sen wcale nie jest taki, jak bym tego oczekiwała. Szlaki mtb i enduro zupełnie nie wchodziły w grę, zamiast monumentalnych przełęczy w planie imprezy widniały przełęcze “gorszego sortu”. Na domiar złego okazało się, że wyznaczone trasy pokonać mamy na rowerach trekingowych lub elektrycznych. Istniało wielkie prawdopodobieństwo, że #swissbikedream zmieni się w szwajcarski rowerowy koszmar.
Co z tego wyniknęło?
Tak, wiem, że już dobrze się domyślacie. Wyszedł z tego jeden z lepszych rowerowych wyjazdów, na jakich byłam dotychczas. Zresztą sami zobaczcie.
Alpejska Trasa Panoramiczna – dzień zero – nadprogramowa rozgrzewka
Warszawa – Zurych – Urnäsch – Appenzell
Wszystko zaczyna się na lotnisku Chopina w Warszawie.
Jest nas w sumie 10 osób. Piątka dość mocno zaawansowanych rowerowo zwycięzców konkursu i czwórka przedstawicieli mediów, którzy przy okazji będą robić swoje materiały o rowerowej Szwajcarii. Nad wszystkim stara się panować Adrianna (a uwierzcie, nie było łatwo), przedstawicielka szwajcarskiej ambasady, jak się okazało, również całkiem dobrze wytrenowana rowerzystka.
Taka mieszanka zapowiada przygody.
Każdy z nas jest inny, każdy uprawia nieco inny rodzaj kolarstwa.
Ania jest zaawansowaną podróżniczką-geografką, Mariusza znam już z Wisły1200, też lubi podróże z sakwami i tobołkami, wszystko uwiecznia za pomocą swojego drona, Maciek – wysokie góry zna jak własną kieszeń, ale głównie z wycieczek pieszych i wspinaczkowych, na rowerze nie zrobił jeszcze życiu podjazdu dłuższego niż 2-3 km. Adam to wesołek, kolarz maratończyk, ma najlepszą ze wszystkich łydę i równie rozwinięte poczucie humoru. Na końcu ja, Mamba. Mnie już znacie.
Ze zwycięzcami konkursu zdążyliśmy się poznać dzięki przedwyjazdowej intensywnej wymianie maili, podczas której mocno zastanawialiśmy się, jakie atrakcje szykują nam organizatorzy konkursu. O przedstawicielach mediów nie wiemy nic, na początku jedynie Łukasz zaskakuje nas tym, że na lotnisko przyjeżdża… rowerem. A cały jego bagaż łącznie z laptopem mieści się w małym 20 litrowym plecaczku.


Alpejska Trasa Panoramiczna – dzień pierwszy
Urnäsch – Linthal
Wczorajsze rozkręcenie nogi i miejscowe pyszne jedzenie sprawiły, że rano wszyscy z dobrymi humorami meldują się na śniadaniu. Między jedną a drugą łyżką owsianki zastanawiam się, co to będzie. Poziom ekscytacji osiąga najwyższy z możliwych leveli.
Po śniadaniu ostatnie przygotowania, już gpx z trasą załadowany, opony na 8 barów nabite, tobołki i drugie śniadanie wrzucone do sakw w elektrycznych rowerach dziewczyn z ekipy medialnej. Pierwsze depnięcie w pedały i – falstart. Łukasz chwyta swoją szosę a tu … guma.
Na szczęście Maciej i Adam z wymianą dętki radzą sobie w pięć minut i można ruszać. Wszyscy jednak w myślach modlą się o to, by taka przygoda nie złapała jakiegoś elektryka. Wymiana dętki w tym rowerze, to nie rurki z kremem.
Na pierwszym podjeździe ekipa prezentuje się w całej okazałości.
Czy ja już wspominałam, że to jedna z najlepszych ekip, z jaką kiedykolwiek gdzieś byłam? Jeśli tak, to sorry, ale warto to powtórzyć.
Na dzień dobry czekają nas cztery kilometry podjazdu ze średnim nachyleniem 6%.
Jak było do przewidzenia, na zjazdach szosowa ekipa w składzie: Ania, Dorota, Adam, Maciej, Mariusz i Łukasz zdecydowanie odchodzi elektrykom. Łukasz jako jedyny z ekipy media” zdecydował się też na rower szosowy. Ciągle nie potrafi wyjść z podziwu, z jaką prędkością potrafimy pokonywać zakręty kolejnych serpentyn. Jeszcze nie wie, że ostatniego dnia jego prędkość nie będzie dużo mniejsza niż nasza.
Po czterdziestu kilometrach docieramy do Kaltbrunn, gdzie zaczyna się druga cześć trasy wiodąca doliną Glarus. Robi się płasko, o górach przypominają nam tylko strzeliste zbocza doliny. Jedziemy to wśród łąk, to wsród sadów, gdy nagle do naszych nozdrzy dociera specyficzny zapach.
Owszem, jadąc w takich okolicznościach przyrody, jesteśmy pijani powietrzem, ale żeby aż tak?
Alpejska Trasa Panoramiczna – dzień drugi – Klausenpass i Jezioro Czterech Kantonów
Linthal – Wilen 106 km 1685 m w górę
Wczorajsza wieczorna kolacja nieco się przeciągnęła, potem trzeba było jeszcze posiedzieć przy komputerze, by obrobić zdjęcia i nakarmić poranne “fejsbuki”. Poszłam spać zdecydowanie za późno.
Gdy o 7 dzwoni budzik, marzę, by to była tylko jakaś senna mara. Niestety, po chwili z łóżka obok zbiera się Ania, nie pozostawiając złudzeń. Śniadanie umówione mamy na 7.15. z łóżka zwlekam się o 7.12.
Na dole chłopaki już w gotowości bojowej. Jedzenie śniadania w pielusze i SPDach to nie jest to, co mamby lubią najbardziej, więc moja gotowość bojowa jest, powiedzmy sobie, w powijakach. Zresztą nie tylko wizualnie nie jestem jeszcze kolarzem. Mentalnie nie wygląda to lepiej. Szykuję więc owsiankowo-nutellowe kolarskie śniadanie, by choć te pięć procent mnie poczuło się kolarzem.
Magia owsianki i nutelli zadziałała. Zadziałały też poranne rozmowy dotyczące największego wyzwania dzisiejszego dnia. W planach mamy przeszło 100 km i wjazd na przełęcz Klausen. By to zrobić, musimy pokonać w pionie przeszło 1200 metrów.
Elektryczna ekipa od razu wystrzeliła do przodu. Niby mówią, że oszczędzają baterię, ale dwie dychy z licznika nie schodzą ;) My oczywiście co rusz zatrzymujemy się na foty.
Wiecie, co jest fajnego, gdy na wyjazd zabiera się ekipę blogerów? Wszyscy znakomicie się rozumieją, nie patrzą na ciebie jak na idiotę, gdy zatrzymujesz się na każdym zakręcie, bo tu dobry kadr, tu dobre światło. Jest tylko wtedy jeden problem. Podjazd zamiast dwóch godzin zajmuje cztery ;)
Podjazd na Klausen Pass można podzielić na dwie około 10-kilometrowe części. Między nimi otrzymujemy chwilę płaskiego wytchnienia. To znakomity moment na to, by wreszcie przedstawić wszystkich zwycięzców konkursu #swissbikedream.





I tak jechaliśmy, jechaliśmy, jechaliśmy.
I końca nie było widać.
Krowy dzwoniły dzwonkami.
Na jezdni było pełno ich kup. Nie było wątpliwości, kto tutaj rządzi.
W końcu po czterech godzinach wjechaliśmy.
I zobaczcie te miny. Zero zmęczenia. Pijani szwajcarskim powietrzem.
Zjazd zakończył się nad Jeziorem Czterech Kantonów. Od tego momentu miało być już tylko płasko. Ufff.
W głowach mieliśmy już tylko SPA, dobre jedzenie i wygodne łóżka, a w nogach tyle kilometrów, że nikt nie myślał o zdjęciach, podziwianiu widoków, które przecież w dalszym ciągu nas atakowały. Ostatnie 10 kilometrów robiliśmy już, jak na autopilocie.
W hotelu czekała na nas też ostatnia brakująca uczestniczka szwajcarskiej wyprawy.
Jolanda Neff wróciła właśnie z Mistrzostw Świata w Lenzerhaide i zaproponowała, że następnego dnia zrobi sobie z nami rozjazd.
Rozjazd? yhmmm…
Alpejska Trasa Panoramiczna – dzień trzeci – Jolanda’s Day
Wilen – Thun 77km 1877 m w górę
Gdy rano budzę się i wychodzę na balkon, widzę, jak Jolanda kontempluje już śniadanie razem ze swoją świeżą miłością. Wybrańcem złotowłosej okazuje się sam Luca Shaw, którego też poznaliśmy na wieczornej kolacji. To się nam dobrała para jak z bajki.
Po śniadaniu umówieni jesteśmy na wywiady i wspólne foto. Potem czeka nas wspomniany rozjazd z gwiazdą. Jolanda obiecuje, że nie pojedzie szybko i że po wyścigu musi odpocząć, więc będzie to zwykła przejażdżka. Zapobiegawczo ograniczam nieco ilość śniadania, by zawartość żołądka nie przeszkadzała w utrzymaniu odpowiedniego tempa “przejażdżki”.
W trakcie śniadania pilnie przestudiowaliśmy wykres przewyższeń dzisiejszej trasy. Wszyscy z ulgą przyjęli fakt, iż pierwsze kilka kilometrów przebiega po płaskim. Będzie czas na rozgrzanie się i wejście na wyższe obroty. Bo potem znów czeka nas 12-kilometrowy podjazd na Glaubenbielenpass, gdzie złapiemy 1000 metrów przewyższenia.
Podjazd okazuje się bardzo selektywny. Każdy musi jechać swoje, nie ma szans na jakieś naciąganie się. Jadę gdzieś w środku stawki, gdy nagle dojeżdża do mnie Jolka. Przez moment trzyma moją prędkość, ale już po chwili mimowolnie, powoli zaczyna przyspieszać. Mimo moich marnych umiejętności językowych całkiem dobrze nam się rozmawia, więc początkowo trzymam jej koła. Po kilku minutach zaczynam zamiast dłuższych zdań odpowiadać jednym, dwoma słowami i modlę się, by ktoś do nas doszedł i dał mi zmianę. Wytchnienie daje mi chyba Adam. Ma chłopak łydę i ratuje z opresji. Ufff, wreszcie mogę wrócić do swoich 7 km/h ;)
Gdy już prawie wszyscy są w beztlenie, nasze twarze zaczynają przybierać purpurowych kolorów, a konwersacje zmieniają się w monolog Jolandy, Mariusz wpada na znakomity pomysł. Proponuje abyśmy poczekali na ebikową ekipę. Ufff.
Na Glaubenbielenpass przyszło nam pożegnać się z Jolką. Musiała wracać już do hotelu. Pewnie miała jeszcze jakieś ważne sprawy do załatwienia ze swoim nowym chłopakiem ;) Nie było nam szczególnie smutno, bo tempo rozjazdowego podjazdu według Jolandy Neff nas zmasakrowało.
Myśl o tym, że resztę dzisiejszej trasy zrobimy już sami, wywoływała ulgę. A wiedzcie, że przed nami było jeszcze trochę metrów przewyższenia do zrobienia.
Na trzydziestym piątym kilometrze wjeżdżamy w urokliwą Dolinę Emmentall. Piętnastokilometrowy zjazd daje wytchnienie. Jest bardzo malowniczo, trzeba jednak mocno pilnować klamek hamulcowych, bo rowery rozpędzają się do kosmicznych prędkości. Na zjeździe oczywiście żal się zatrzymywać, dlatego też nie mamy stamtąd żadnego zdjęcia.
Mamy za to na ostatnim tego dnia podjeździe :)
Na szczęście 20 km, które zostało nam do Thun (tam nocujemy), też jest z górki.
Jedziemy sobie leniwie, co chwilę spoglądając w stronę wysokich gór, gdzie w oddali majaczy szczyt Eigeru i Breithornu. Gdy przy drodze pojawia się punkt widokowy z zachęcającą do postoju ławeczką, zatrzymujemy się, by chwilę nacieszyć oczy widokiem. Dziś nigdzie się już nie spieszymy.
Umęczeni docieramy do Thun.
Kolacja nad rzeką i wieczorny spacer kończy nasz szwajcarski sen.
Jak potoczą się losy bohaterów po #swissbikedream?
O tym dopiero w kolejnym sezonie serialu.

Komentarze
1 komentarzPiotr z bagien
Gru 14, 2018Yhymmm… rozjazd z Jolką??? Brzmi ciekawie. Czekam z niecierpliwością. :)))