Już w poprzednim wpisie o Maroko wspominałam, iż nie przypuszczałam nigdy, że ten kraj może być celem rowerowego wyjazdu o charakterze mtb/enduro. Jakże wielka była moja niewiedza i ignorancja. Góry Atlas to najbardziej zaskakujące góry, w których byłam.
Nasz wyjazd do Maroka podzielony był na dwa etapy. Pierwszy spędziliśmy w Atlasie Wysokim, poznając tamtejsze szlaki mtb i enduro. Podczas drugiego skierowaliśmy się ku pustyni i wydmom Sahary – o tym pisałam już tutaj – Sahara na rowerze.
Dziś przedstawiam wam etap pierwszy, czyli Atlas Wysoki z widokiem na Jabal Tubkal.
Jeśli tak jak na mnie, zrobi na was wrażenie, zastawcie proszę jakiś komentarz pod spodem.
Wyjazd organizowany był przez MTB Academy. Chciałbyś pojechać do Maroka – zobacz ich ofertę.
Dzień 0: Kraków – Marrakesz
Ekipa razem z organizatorami (MTB Academy) liczyła 11 osób. Szybka integracja nastąpiła już na lotnisku. Wylatywaliśmy z Krakowa o 6:00 rano.
Pierwszym wyzwaniem w Maroko okazało się załadowanie walizek i kartonów z rowerami na busa. Nie dość, że ilość miejsca jest niewspółmierna do ilości kartonów, to na dodatek drzwi w busie się zacięły.
Na szczęście ostatecznie ogarniamy misję i udaje się wyruszyć w drogę do hotelu.
Gdy dotarliśmy w okolice hotelu, oczywiście okazało się, że wcale nie da się do niego dojechać busem. Ale wiadomo, miejscowi nie zostawili nas na pastwę losu i zaproponowali pomoc w zamian za kilka Dirhamów. No kto jak nie oni :)
A droga była długa, wąska i kręta. Na dodatek w remoncie.
Na szczeście chłopaki zaprawieni w bojach mieli wszystko, no prawie wszystko, obcykane.
Uliczki są naprawdę wąskie, a hotel usytuowany w miejscu, gdzie na pewno byśmy się tego nie spodziewali.
Hotelik mamy mały, ale bardzo przytulny.
Gospodarze witają nas Berber Whisky, czyli marokańską miętową herbatą z ogromną ilością cukru.
Trzeba szybko ogarnąć rowery, bo w brzuchu burczy i Marrakesz czeka.
Tak wygląda taras usytuowany na dachu budynku. Dla nas to totalna egzotyka i zupełnie nie to, do czego jesteśmy przyzwyczajeni w Europie.
Po szybkim ogarnięciu sprzętów i walizek, pora wreszcie na zapoznanie się z Marrakeszem. Hałas, harmider, zgiełk i smród spalin z jednej strony. Z drugiej kolorowe stragany, przepiękne rękodzieło, zapachy przygotowywanych na ulicy posiłków, tradycyjna muzyka.
Nie wiadomo, gdzie się obrócić, co oglądać. Choć czasem lepiej nie oglądać nic, bo okazanie zainteresowania biegającą obok ciebie małpką na pewno będzie wiązało się z zaczepką jej właściciela, propozycją zdjęcia i żądaniem opłaty. Wystarczy jednak stanowczo odmówić i nie ma większego dyskomfortu.
U góry plac Jemaa el-Fna, najsłynniejszy plac w Maroku. W ciągu dnia panuje tu jeszcze względny spokój, ale wieczorem … tego trzeba doświadczyć samemu.
Zaklinacze węży, tresowane małpki, muzykanci, magicy, tancerze, drobni sprzedawcy, stragany z jedzeniem. Ogólny hałas i zamieszanie.
W głębi zdjęcia widać najwspanialszy minaret Maroka – Kutubijja. Jego nazwa wywodzi się od arabskiego słowa kutubijjun oznaczającego sprzedawców książek, w przeszłości na placu przed meczetem handlowano książkami.
Minaret ma wysokość 70 metrów (mniej więcej tyle ile wieże Katedry Notre-Dame w Paryżu). Stosunek szerokości do wysokości 1:5 stał się wyznacznikiem w budowie marokańskich minaretów.
Szczyt kopuły Kutubijji wieńczą trzy miedziane kule. Jedna z legend mówi, że kule te są zrobione z czystego złota i trzymają się na wieży dzięki precyzyjnym obliczeniom środka ciężkości. Nie są w żaden sposób ze sobą połączone i przytwierdzone.
Będąc w Marrakeszu trzeba odwiedzić też tutejsze suki, czyli targowiska. Marrakesz był kiedyś ważnym ośrodkiem handlu, tu docierały karawany w rozmaitymi towarami (kość słoniowa, skóry), to tutaj odbywała się wymiana handlowa z bogatymi imperiami Afryki Zachodniej.
Poszczególne suki wyspecjalizowały się w określonych towarach, dlatego w jednym rejonie handluje się odzieżą, dwie uliczki dalej przyprawami, a za rogiem pantoflami. Na spacer po sukach trzeba zarezerwować sobie odpowiednią ilość czasu. My mieliśmy go zdecydowanie za mało.
Tip: wybierając się do suków poćwicz umiejętności targowania się. Tutaj w złym tonie jest nie podejmowanie dyskusji na temat ceny. Targować się trzeba. I przyznam, że po kilku razach okazuje się to całkiem przyjemne :)
Porcelana w pięknych kolorach i tradycyjne naczynia do Tadżinu.
Czajniczki do tradycyjnej marokańskiej herbaty.
Wiele warsztatów rekodzielniczych pootwieranych jest, by móc zajrzeć do środka.
W sukowych uliczkach zazwyczaj panuje tłum, my trafiliśmy podobno na jakieś święto i było dużo puściej niż zazwyczaj.
Gdy zgłodniejesz, od razu znajdzie się coś, co zaspokoi głód.
Na ulicach pełno jest małych sklepików i warsztatów. Handel nie przeniósł się jeszcze do centrów handlowych.
Dzień 1: Marrakesz – Asni
Ten jeden wieczór w Marrakeszu dość mocno nas zmęczył. Dla europejczyka cały ten zgiełk i chaos jest trudny do ogarnięcia. Ilość bodźców wzrokowych, słuchowych i węchowych docierających jednocześnie do mózgu zmusza do pracy na wysokich obrotach. Gdy do tego dołożysz ciągłe interakcje ze spotykanym ludźmi, którzy na okrągło Cię gdzieś zapraszają, namawiają na zakupy jedzenie etc… nie jest łatwo.
Z ulgą przyjęliśmy więc fakt, że na drugi dzień planowane są już zgoła inne atrakcje i okoliczności przyrody.
Śniadanie na tarasie, a właściwie to na dachu. Rano bywało jeszcze zimnawo i dość rześko. Gorąca kawa i piekielnie słodka herbata pomagały w utrzymaniu komfortu termicznego.
Generalnie wszystko na słodko. Świeżo wyciskany sok z pomarańczy, miejscowe placki, dżemy, miód, margaryna, oliwki i … serki topione. Dość specyficzna mieszanka.
Ładujemy rowery na busa, wywołując przy tym spore zainteresowanie wśród miejscowych.
W Maroku w powszechnie używanymi językami są arabski i francuski, na szczęście drogowskazy zazwyczaj są dwujęzyczne.
Bus wywozi nas na wysokość 1820 m n.p.m.
Pierwsze przekręcenia korbą i już jesteśmy atakowani takimi widokami. Nawet szuter pod kołem nie przeszkadza.
Ekipa w całej okazałości. Po lewej nasz miejscowy przewodnik Norddine z Morocco Enduro Team
Pierwszego dnia w górach zrobiliśmy raptem 21 kilometrów. Obłędne widoki, zupełnie inna niż u nas roślinność, kolory. Za każdym kolejnym zakrętem było jeszcze bardziej zjawiskowo. Co chwilę robiliśmy przystanki, miejsca na kartach pamięci w aparatach i telefonach znikało w zastraszającym tempie. Dobrze, że przewodnik wybrał łatwe ścieżki, bo przynajmniej nie było dylematu gdzie patrzeć, pod koła czy kręcić głową we wszystkie strony.
Zmęczeni słońcem i widokami z nieskrywanym entuzjazmem zareagowaliśmy na propozycję zjedzenia obiadu w jednej z przydrożnych restauracji. Tym razem Tadżin z marynowaną cytryną (mi osobiście nie przypadła do gustu), sałatka marokańska i pomarańcze w cynamonie, chyba najpopularniejszy tutaj deser.
Dzień 2: Ukajmadan 2650 m n.p.m.
Ukajmadan to najbardziej znany marokański ośrodek… narciarski.
Masyw Adar Ukajmadan 3273 m n.p.m. uznaje się za najlepsze tereny do uprawiania tego sportu w Maroku. Mimo iż to przecież Afryka śnieg leży tu od listopada do kwietnia.
Niestety, nie było nam dane jeździć po śniegu w Afryce. Na wjeździe do Ukajmadanu zatrzymali nas strażnicy i Policjanci, pytając o pozwolenie na wjazd. Oczywiście my takowego nie posiadaliśmy. Przeszło półgodzinna debata ze stróżami prawa nie dała pozytywnego efektu. Musieliśmy zjechać busem kilka kilometrów niżej i dopiero stamtąd zaczynać wycieczkę.
Szkoda, bo jedną z tutejszych atrakcji turystycznych są bardzo dobrze zachowane ryty naskalne z epoki brązu przedstawiające różne zwierzęta w tym i słonie, które kiedyś tutaj żyły.
Kolejny powód by jeszcze kiedyś tu wrócić.
Dzień zaczęliśmy śniadaniem z widokiem i osobistym kelnerem :)
Po co komu garaż? Hotelowa przechowalnia rowerów, tuż przy wejściu do kuchni.
Po pierwszym dniu w Atlasie niektóre rowery wymagały drobnych napraw.
Mimo tego, że musieliśmy zrezygnować z pierwotnej trasy, humory dopisywały.
Ale czy to dziwne, skoro alternatywna trasa wiodła może mniej techniczną ścieżką, lecz równie malowniczą i widokową.
Zresztą sami zobaczcie ten trawersik poniżej.
Kolory i widoki zmieniały się tego dnia co chwilę.
Najpierw było rudo…
… potem brązowo…
… różowo ….
… pomarańczowo …
… i żółto.
Były trawersy, single i jazda po krzakach.
Nie było hardkorów, ale czasem jakaś sekcja techniczna się trafiła.
No czego tu chcieć więcej?
W drodze powrotnej nie mogliśmy nie zatrzymać się w Asni na jedzenie przy budce z kebebem wózku z baraniną wykładaną na pietruszce i pieczoną na nigdyniemytym grilu.
Było pysznie.
Podobnie jak przy kolacji przy świecach już w hotelu. Magia , mimo tego, że nie miałam pojęcia, co akurat nabijam na widelec.
Dzień 3 i 4: gdzieś w Górach Atlas
W kolejnych dniach nasz enduro-przewodnik Norddine postanowił pokazać nam nieco trudniejsze ścieżki. Efekt tego jest taki, że z trzeciego dnia nie mam za wielu zdjęć, bo nawet nie było jak wyciągnąć aparatu, a w czwartym zwyczajnie już nie miałam siły ich robić, dzięki czemu wreszcie coś tam pojeździliśmy :)
Widoki w dalszym ciągu zapierały dech w piersiach. Wiem, brzmi to górnolotnie, ale co innego w takiej sytuacji napisać?
Na pewnych fragmentach trzeba było się bardziej skupić na przestrzeni przed przednim kołem. Ale bez przesady.
Co chwilę jeździliśmy po innym podłożu, przeważał śliski żwirek i glina.
Marokański flow
Znalazło się i coś dla tych, co lubią sobie polatać.
Ja też oderwałam się na chwilę od ziemi ;)
Gdzie jest Wally Mamba?
Czasem trudno było o przyczepność.
W wielu miejscach czaiły się głębokie koleiny, tylko czekające na chwilę zagapienia i łubudu,
We wszystkich miasteczkach, do których zjeżdżaliśmy, witały nas uśmiechnięte twarze marokańskich dzieciaków. Czasem dawaliśmy się im „karnąć” na naszych rowerach, czasami pomagali nam w naprawach :)
Zdecydowanie za mało czasu spędziliśmy w Atlasie. Po tym wszystkim zrozumiałam słowa Szymona (głównodowodzący MTB Academy), który w rozmowie telefonicznej mającej na celu dogadanie szczegółów wyjazdu, powiedział, że nie mam pojęcia, jak mi zazdrości i że zrozumiem to dopiero, gdy będę na miejscu.
Zrozumiałam.
Te góry mają w sobie coś magicznego. Nie bez powodu nazywane są Małym Tybetem. Na pewno tam wrócę.