Joy Ride BIKE Fest w Kluszkowcach był festiwalem bardzo udanym. Pozytywni ludzie, dużo rowerów, wachlarz konkurencji, całkiem przyzwoita liczba wystawców, dobre miejsce i mega klimat sprawiły, że żal było opuszczać Kluszkowce i zwyczajnie chciało się więcej.
Na przeciw oczekiwaniom bikerów wyszedł Szymon Syrziste z ekipą Joy Ride, organizując kolejną okazję do tego, by fani rożnych odmian kolarstwa mogli się spotkać i zawładnąć na kilka dni Dolną Równią Krupową w Zakopanem.
Czy organizacja drugiej, niemal takiej samej imprezy rowerowej ma sens?
Wbrew pozorom tak, i to ogromny. Dzięki bardzo dobrej lokalizacji (centrum Zakopanego) i atrakcjom dedykowanym nie tylko starym rowerowym wyjadaczom, zajawką rowerową mogą zarazić się przypadkiem tu trafiający przechodnie i zakopiańscy turyści spacerujący w klapeczkach po Krupówkach.
Czy to ma sens?
Tak, ogromny.
Kolarstwo bowiem dzięki temu trafia do świadomości zwykłych, często zupełnie niezainteresowanych sportem ludzi. A będąc w świadomości ludzi istnieje szansa, że potencjalni sponsorzy, reklamodawcy, mecenasi zauważą to i w świat kolarski wejdzie troszkę więcej zielonych, jakże mocno potrzebnych młodym zawodnikom, których nomen-omen na festiwalu było całkiem sporo.
Dla mnie ten weekend to oczywiście znów bardzo intensywnie spędzone trzy dni.
Piątek
Piątek był okazją do wprowadzenia się w pozytywny klimat.
Dobra pogoda i syte śniadanie pozwoliły na kilka całkiem przyjemnych kilometrów po górach.
Głównym celem były oczywiście single przygotowane na niedzielne zawody.
Razem z zupełnie przypadkiem spotkanym Jerzym udało się opracować kilka patentów na zjazd pierwszego OSa. Potem już sami z Arturem delektowaliśmy się flowem na zakopiańskich singlach :)




Sobota
Festiwalowa sobota to przede wszystkim maraton Cyklokarpaty i zawody DH.
Niestety tu pojawia się mały zgrzyt. Zawdy DH (i niedzielny dual-slalom) ze względu na ich charakter odbywały się na Harendzie. To nieuniknione rozdzielenie i trochę odseparowanie tych konkurencji sprawiało, że w rowerowym miasteczku te dyscypliny kolarstwa były mniej widoczne.
Ja sobotę spędziłam równie miło, jak dzień poprzedni. Za pomocą kolejki krzesełkowej wjechałam na Szymoszkową i objechałam sobie dwa wcześniej nie jeżdżone OSy. Po dostarczeniu dziennej dawki endorfin, w oczekiwaniu na Artura, korzystałam z atrakcji miasteczka rowerowego. Sprawdziłam kilka nowości od Fox Head Polska, zapytałam o planowane kolory w kolejnej kolekcji Local Outerwear i przejechałam się na jednym z dostępnych pulpecików.

Niedziela
To już clou programu, czyli zawody Kellys Enduro.
Pomimo całonocnych opadów deszczu na starcie pojawiło się sporo zawodników, w tym znajomych.

Każdy musiał podpisac listę startową, prawie jak w wielkich tourach :)

I można było przystąpić do pierwszego podjazdo-wypychu na Gubałówkę, gdzie start miał pierwszy OS.

Całkiem fajnie się złożyło i do startu pierwszego OSu ustawiłyśmy się w czwórkę dziewczyn z Martą, Anią i Agatą. Za nami startować chciał Jędrek, lat trzynaście.
Jędrek przed startem stwierdził dość skromnie i lakonicznie: „Ja tam powoli jeżdżę.”
Jednak pomimo iż zaskakująco dobrze jechało mi się te wszystkie korzenie Jędrek szybciutko skasował mnie i wszystkie inne dziewczyny :) Chyba trzeba było wziąć zawczasu autograf.
Na starcie kolejnego odcinka stawiłyśmy się solidarnie w kobiecym gronie. Tym razem jednak Jędrka puściłyśmy przodem.

I znów jechało mi się całkiem dobrze.
Żarło, żarło i na ostatniej ściance się przeżarło.
Postanowiłam spotkać się z drzewem.
Nie wiem, czy przytulić się chciałam, czy co, ale dyńką trafiłam prosto do celu.

W konsekwencji kask połamany i konieczność odpuszczenia dalszych zawodów. Obsługa medyczna stwierdziła, ze teoretycznie nie jest źle, ale z głową nie ma żartów i trzeba to sprawdzić w szpitalu.
Po Jeleniej Górze, Nowym Sączu i Trento poznałam więc kolejny ośrodek szpitalny – w Zakopanem.
Jednak pozytywnie zaskoczona, opuściłam go całkiem szybko.
Fachowy lekarz zlecił TK (tomografia) głowy, kazał trafić palcem do nosa oraz połypać na niego raz jednym raz drugim okiem. Po tych ekscesach wydał diagnozę – zaawasowana cykloza i puścił do domu.
Kask Bell Super 2r mogę zdecydowanie polecić. Chyba jestem pierwsza w Polsce, która sprawdziła go w prawdziwym kraszteście :)
Potem było już spokojniej.
Obejrzeliśmy kilku śmiałków wyczyniających na rowerach różne cuda…


…poklaskaliśmy na dekoracjach wszelakich….


I przepełnieni wrażeniami w końcu mogliśmy wrócić do domu, by w ciagu następnych pięciu dni odpocząć przed kolejnym intensywnym weekendem :)