Pomorska 500 miała być pierwszym długodystansowym gravelowym maratonem w Polsce. Trasa licząca przeszło 500 km wiodła ze Szczecina do Gdańska Pomorskim Wododziałem. W założeniu uczestnicy nie mieli ani razu przekraczać żadnego mostu. Czy faktycznie tak było? Nie pamiętam, bo zamiast przyjemnej i błogiej jazdy po pomorskich szuterkach było jak zwykle na imprezach chłopaków Pachulskich.
Pomorska 500 relacja filmowa
Jeśli nie lubisz czytać a wolisz słuchać i zamiast nieruchomych obrazków wolisz dynamikę to na pewno bardziej spodoba ci się film.
Pomorska 500 relacja słowno-obrazkowa
Wszystko zaczyna się w ośrodku Frajda w Czarnocinie po Szczecinem.
Meldujemy się tam już w środę po południu.
Dobrze jest być wcześniej, bo nie ma spiny i stresu związanego z ostatnimi przygotowaniami.
Dzięki temu jest też czas na pogaduchy…
… ostatnie zakupy…
… i międzyzawodniczą integrację.
Rano szybkie śniadanie – niestety brakowało czegoś sensownego. Bułki i banany to nie jest moje idealne śniadanie przedstartowe.
Na szczęście miałam trochę swoich smakołyków.
Rano czas leciał wyjątkowo szybko, w głowie milion myśli, co tu na siebie ostatecznie włożyć, jaka będzie pogoda, czy na pewno mam wszystko???
Co pięć minut startowały kolejne grupy.
Ostatnia fota PRZEDstartowa.
Śmiechy, chichy i trzeba było ruszać.
Pierwsze 150 km trasy to przepiękne, gęste lasy, bruki, szutry, przeplatane asfaltami.
Jedzie się całkiem przyjemnie i udaje się nawet utrzymać dobrą średnią – 22 km/h.
Trochę kropi i popaduje, ale jest przyjemnie i widoki cieszą oko.
Na 155 km robimy dłuższą przerwę na Orlenie w Drawsku Pomorskim.
Orlen przyjacielem ultracyklisty :)
Zapiekanki, żelki, cola, woda. Konkretne ładowanie się odbywa.
Za Drawskiem po jakichś 20 kilometrach rozpoczyna się wreszcie zabawa. Wjeżdżamy w pierwszy odcinek specjalny. Zaczynają się konkretne błota. Na dodatek przychodzi zmierzch i robi się ciemno. Prawie jak pod Morskim Okiem.
Mając w głowie myśl, że pokonanie trasy najpewniej zajmie mi ze trzy dni oraz z planem przekimania się gdzieś w terenie, jadę raczej zachowawczo. Staram się omijać głębokie kałuże i minimalizować ryzyko gleby. Mokre i zabłocone ciuchy to nie jest to na czym mi zależy :)
Gdy po pierwszym OSie wyjeżdżamy na asfalt, jest już zupełnie ciemno. Wielu zawodników decyduje się szukać noclegu w Połczynie Zdroju.
Ja postanawiam jęchać dalej. Nie wiedząc co mnie czeka.
Sytuację, która nastąpiła potem dość ciężko opisać. Pamiętam to jak we mgle. Całkiem dosłownie – mgła, błoto, woda i światła lampek w gęstym lesie.
Odcinek do miejscowości Czarne Wielkie przemierzamy dzielnie razem z Mariuszem z United Colours of Cycling oraz Rafałem na hulajnodze.
Nie obywa się bez przygody. Gdzieś na jakiejś błotnej łące nagle wężyk z bukłaka odpada od magnesiku trzymającego go na swoim miejscu i wkręca się w przednie koło. Nikt by tego nie wymyślił. Rurka jest tak obkręcona wokół piasty, że muszę odkręcać przednie koło. W głowie myśli – co ja teraz zrobię bez bukłaka, jak będę piła?
Na szczęście, po wysunięciu rurki okazuje się, że jest cała :))
Gdzieś koło północy wreszcie kończy się ten błotny koszmar, wyjeżdżamy z lasu do małej miejscowości Czarne Wielkie, a tam otwarty w środku nocy mały wiejski sklepik. Pod sklepikiem tłumy wymęczonych zawodników, miny ich nietęgie. Swojej pewnie też wolałabym nie widzieć.
Uzupełniam zapasy i rozważam, co dalej. Teoretycznie miałam w tym miejscu zaznaczoną na mapie chatkę na awaryjny nocleg, praktycznie jest jeszcze wcześnie i robiąc przedwyścigowe symulacje planowałam jechać dalej. Głowa jednak okazuje się słaba. Nie mając pewności, jaki dalej czeka nas teren odpuszczam dalszą jazdę i razem z chłopakami – Mariuszem i Rafałem odnajdujemy wiatę, pod którą kimamy kilka godzin.
Noc przespana oczywiście średnio. Twarda ława wiaty (może warto było wziąć materac), obolałe ciało i meszki. Rano pierwszy zbiera się Rafał, potem Mariusz, a ja na końcu. W głowie zapomniałam, że to jednak wyścig i niespiesznie ogarniam manatki.
Koło 6 opuszczam naszą miejscówkę. Na szczęście okazuje się, że za miejscowością Czarne Wielkie dostajemy bardzo przyjemny fragment trasy prowadzony świetnymi leśnymi ścieżkami.
Niestety nie mam z niego zdjęć, ale fragment jest na filmie.
Długo jednak nie trzeba czekać i po odsapnięciu znów trasa funduje nam kolejne błotka i odcinki specjalane.
W którymś momencie łapie mnie kryzys. Mam już dość zabawy w błotnych koleinach, nie tak powinien wyglądać wyścig określany przez organizatora jako gravelowy. Nagrywam do vloga przydługawą odezwę do orgów i postanawiam olać system. Strzelam focha sama do siebie i zupełnie wyłączam wyścigowy mode.
Niestety mimo wszystko wsiadam na rower i jadę dalej, tak czy siak do Gdańska jakoś dotrzeć trzeba.
Wjeżdżam do jakiegoś miasteczka, gdzie pod sklepem wyścigowa ekipa. Nastroje dość podobne, epitety o trasie nie do powtórzenia. Mimo wszystko przypominam sobie, że ktoś na Facebooku pisał, iż ostatnie 180 km trasy jest już ok. Mimo własnego wkur… przekonuje innych, że teraz już będzie ok i po uzupełnieniu zapasów kalorycznych jadę dalej.
Wreszcie wjeżdżamy w Kaszuby.
Pojawiają się szerokie szutrowe drogi i leśne autostrady.
Faktycznie jakość trasy zdecydowanie się poprawia. Jest szansa na podratowanie średniej prędkości.
Oczywiście nie jest tak kolorowo jak mogłoby być, bo gdy już trasa się poprawia, to nagle zaczynają ścigać nas burze.
Zupełnie nie myśląc o stratach czasowych obydwie ulewy przeczekuję odpowiednio na przystanku i w harcerskiej stanicy spotkanej na trasie.
Pod tym zdjęciem nie wiem co napisać, ale musi tu być, bo jednego mi brakowało.
Odpoczynek się przydaje, bo przy wieczorze w nogi wchodzi trochę energii.
Niestety z bólem serca odpuszczam kąpiej w Jeziorze Wiejskim.
Nocleg wypada w Studzienicach. To kolejny z błędów tego dnia. Zdecydowanie za wcześnie i za dużo czasu zmarnowanego na szukanie w miasteczku czegoś do zjedzenia.
Po czterech godzinach snu, przygodach z miejscową ludnością i psem burkiem, który szczekał chyba z pół godziny, bo moja obecność pod wiatą w wiosce mu przeszkadzała, pora na ostatnie 120 kilometrów trasy.
Zaczyna się zjawiskowo. Wschód słońca i śniadanie pod wiejskim sklepikiem ładuje morale.
Niestety nie na długo, bo po chwili wjeżdżam w strefę chmur, mgły i mżawki, które to towarzyszyć będą mi praktycznie do samej mety.
To było najdłuższe 80 km w moim życiu.
Nawet fotoreporterzy na trasie nie poprawiali humoru. Nogi bolały, głowa już nie chciała jechać.
Ostatnie kilometry po mieście i wreszcie jest – Molo w Brzeźnie i META
Po 52 godzinach od startu wjeżdżam na metę jako 4 kobieta.
Zmęczenie nie pozwala cieszyć się morzem, ostatnie pamiątkowe foto z rowerem – Liv Pique Advanced
Pamiątkowy medal na szyję… piwo do reki i pierogi.
Chwila rozmowy z innymi uczestnikami.
I dodatkowe nagrody dla pań od Grey Wolf.
Fajna to była przygoda.
Jak na mój lichy poziom rozjeżdżenia, w tym roku do Pomorskiej miałam przejechane zaledwie 2500 km, oraz brak dłuższych jazd, oceniam swój wynik jako całkiem zadowalający. Jak to mówią z pustego to i Salomon nie naleje, choć podobno nasz rząd to potrafi.
Co było ok?
– idealnie dobrany rower, Liv Pique Advanced – full 100/100 mm z blokadą, ale kusi by w przyszłym roku zrobić to jednak na gravelu
– dobry setup z ubraniami, niczego nie brakowało, nic nie okazało się zbędne – tu znajdziecie materiał o sprzęcie – https://mambaonbike.pl/pomorska-500-lista-sprzetu/
– dobra strategia jedzeniowa, no może poza zamkniętym sklepem w Studzienicach,
Co bym zmieniła?
– startowałabym wcześniej,
– z bagażu wyeliminowałabym szczoteczkę do zębów i mydło,
– noclegi i drzemki lepsze są w ciągu dnia, gdy jest cieplej, opracowałabym taka strategię
– zarówno pierwszy jak i drugi nocleg zrobiłabym później, albo właśnie w ciągu dnia, niestety nie znając trasy bałam się zaryzykować.
To co? Widzimy się w przyszłym roku na starcie Pomorskiej 500?
Jakby co, to tu oficjalna strona zawodów – https://pomorska500.pl