Wiele jest miejsc, w których chciałabym pojawić się z rowerem.
Sporo ścieżek, które warto przejechać.
Nie sposób jednak o tym myśleć, bo smutek trafia człowieka świadomego iż czasu w tym życiu za mało.
Wybierając docelowe miejsce na tegoroczne eksploracje musiało trafić znów na Italię.
Konsekwentnie bowiem coraz dokładniej poznajemy Alpy. Wiem, wiem, to już mocno zjeżdżone i popularne regiony, ale póki co na większą oryginalność mnie nie stać zarówno finansowo, jak i „kreatywnościowo”.
Czemu zatem Włochy? Bo Szwajcaria jakby za droga, Francja za daleko, a Austria z palaczami w knajpach i kiepskim jedzeniem (zupełnie subiektywna ocena) odpadła już w przedbiegach.
Wylądowaliśmy więc wczoraj w bynajmniej nie słonecznej Italii. Droga autostradami w strugach deszczu nie należała do przyjemnych. Wieczorne słońce na „dzień dobry” w Livigno włączyli chyba tylko na chwilę, aby zrobić dobre pierwsze wrażenie. Dziś bowiem z rana cała dolina skąpana była w mleku. Nie zapowiadało się dobrze, gdy po śniadaniu postanowiliśmy sprawdzić w web-kamerach, co słychać na górze. Oczom naszym ukazała się piękna inwersja. Wciągnęliśmy więc szybko gacie na tyłki, kaski na głowy i pomknęliśmy pod wyciąg gondolowy, który mamy mega daleko od hotelu, bo w sumie całe 100 metrów :)
Sama podróż na górę z 1800 na 3000 m n.p.m. była już dość emocjonująca.
Nie wspomnę więc o widokach jakie ukazały się przed naszymi oczyma na szczycie.
Już chyba w poprzednim wpisie coś wspomniałam, że słowa nie mają sensu w przypadku tak intensywnych wrażeń wzrokowych.
Na górze czekała na nas również miła niespodzianka – pani z informacji, zapalona około 50-letnia bikerka zaczęła opowiadać gdzie i którędy jechać. Okazało się też, że codziennie o 11 z górnej stacji wyjeżdża przewodnik, który zabiera wszystkich na zapoznanie z okolicą. Mając doświadczenia z oznakowaniem alpejskich szlaków postanowiliśmy skorzystać z tej możliwości i pierwsze kilometry zrobić z lokalesem.
Lokales ów faktycznie okazał się pomocny i przeciągnął nas po bardzo przyjemnych ścieżkach. Wreszcie zrealizowałam swoje marzenia o jeździe po grani, w otwartej przestrzeni, gdzie tylko wysokie łyse szczyty wokoło.
Potrenowaliśmy ciasne agrafki, na których Włoch przewodnik zdecydowanie gratulował mi umiejętności technicznych (jak na kobietę oczywiście :)) i zaliczyliśmy mały pumptrack na wysokości nie bagatela 2200 m n.p.m.
Gdy już koła naszych bików na powrót poczuły asfalt pod gumą pożegnaliśmy się i naradzili na wspólną przejażdżkę po weekendzie. Godzina była jednak młoda i żądni wrażeń postanowiliśmy raz jeszcze, tym razem sami zaliczyć dopiero co poznany szlak. Korzystając z dobrodziejstw gondoli dostaliśmy się znów na górę.
Niestety, tym razem podróż okazała się nie mniej widowiskowa niż poprzednia. Pogoda bowiem, jak to w górach, postanowiła się błyskawicznie zmienić i uczynić życie ciekawszym. Obserwowanie burzy przechodzącej nad Livigno z okien kolejki niezapomniana. Błyskawice i pioruny na wyciągnięcie ręki – tylko u nas :)
Na szczęście na górze kawa i czekolada uspokoiły skołatane nerwy. Wśród szaleńców takich jak my przeczekaliśmy najgorszą ulewę i trzeba było jakość ewakuować się na bezpieczną wysokość.
Ale myli się ten, kto pomyśli, że zrobiliśmy to najkrótszą możliwą drogą. Nie. Pojechaliśmy trakiem, po grani, zaliczając jeden z bardziej emocjonujących zjazdów z burzą deptającą nam po pietach.
Nie dziwcie się więc, że zdjęć brak z drugiego przejazdu. Jakoś jeszcze mniej niż za pierwszym razem było sposobności do ich robienia :)
Co będzie dalej?
Zobaczymy.
Jutro ponoć deszcz.
Pogody w Livigno nie sposób jednak przewidzieć, więc STAY TUNED