Tu na wyspach jest chyba jakieś załamanie czasoprzestrzeni, bowiem piętek trzynastego wydarzył się dwa dni wcześniej niż być powinien.
Po bardzo obfitym we wrażenia dniu (którego opis czeka na napisanie), postanowiliśmy odpocząć.
Chcieliśmy się wycwanić, wywieźć dupki shuttlebusem do góry i zakosztować tego dnia samej deniwelacji.
Niestety śniadanie i całe ogarnięcie majdanu trochę się nam przedłużyło i bus odjechał bez nas.
Na szczęście pani z recepcji bungalowów uczynnie zaproponowała taksówkę.
Nie wiem, czy wyglądamy na bogatych niemieckich staruszków, ale chyba wyszła z założenia, kto bogatemu zabroni:)
Pan taksówkarz zjawił się zadziwiająco szybko i dodatkowo miłym faktem stało się, że cenowo wyjdzie nas to całkiem korzystnie.
Wtarabaniliśmy rowery do wielkiego merca i siup serpentynami w kierunku Fatagi.
Podziwialiśmy widoki rozmawiając z kierowcą w angielsko-niemieckim esperanto, gdy duch gór sobie o nas przypomniał. Objawił się w ciele miłego pana w żółtej kamizelce, który nas zatrzymał i powiedział coś w styluel camino cerró. Co miało znaczyć nic innego, jak figa z makiem, droga zamknięta, dzisiaj i tak musicie oddać bogu co boskie i o własnych nogach wypchać się ten tysiączek w górę.
Początkowo pan w żółtym był mało ustępliwy i wogóle nie chciał nas przepuścić, bo na drodze remont. Nie uśmiechało nam się zjeżdżać asfaltem z powrotem do miasta, więc zarzuciliśmy go potokiem angielko-niemeickiego esperanto i odpuścił coś tam mamrocząc o tierrach, co chyba oznaczało góry.
I już było pięknie, i już cała droga serpentynowa dla nas, już na liczniku (akurat był całkiem miły zjazd) kilometry śmigały, gdy faktycznie przed nami wyrosły mega monstrualne maszyny lejące gorący asfalt. Uśmiechnęliśmy się więc szeroko, a z ust padły grzecznościowe ole.
Panowie robotnicy nieco zdziwieni naszym widokiem postanowili nas przepuścić, ale pod warunkiem pieszego poczłapania między walcującymi walcami.
Opis naszego spaceru po ciepłym asfalcie nigdy nie będzie realnie oddawał faktycznego stanu rzeczy. Było ciekawie, musicie uwierzyć na słowo.
Potem przez czas pewien nastąpiła podjazdowa nuda.
Ziemniaki i koktajl kokosowy w Fatadze, i znów milion serpentyn po asfalcie do San Bartolome.
Już wychodziliśmy na prostą, czyt. uporaliśmy się z podjazdem, gdy nagle rower Artura zasssssyczał znajomo.
Guma i rozcięta opona.
Kolejny wyraźny znak – nie idźcie tą drogą.
Dętkę oczywiście mieliśmy a kawałek plastiku zasłonił dziurę w oponie, ale kolejna strata czasu sugerowała zmianę planów z syto zjazdowych, na spokojniejszo-zjazdowe. Niestety aby było sycie trzeba byłoby podjechać kolejne pińcet metrów.
Wybraliśmy szlak sugerowany przez Free-motion. Miły, przyjemny, emtebowy.
Dusza niespokojna nakazała jednak poszukać czegoś technicznego.
Pospuszczaliśmy sztyce, włączyliśmy GO-PRO i siupnelismy w singla.
Po 50 metrach jednak znów ręka ducha gór pokiwała palcem.
Artur przy jednej agrafce chcąc się wypiąć zaliczył glebę w jego ulubione aloesy.
Na szczęście nie były to opuncje, wytargałam go więc z objęć iglastych liści i po krótkich oględzinach okazało się, że mój drogi zgubił śrubkę z bloka, co było przyczyną problemów z wypięciem i widowiskowej gleby.
Nie było wyjścia, grzecznie, pokornie wróciliśmy na gruboziarnisty szuter.
Wjeżdżając do miasta zrobiliśmy jeszcze mały przystanek w sklepie rowerowym, gdzie do nowej opony miły senior dał nam w prezencie śrubkę do bloka :)
Limit pecha na cały wyjazd chyba wyczerpaliśmy.