Niestety termin urlopu w tym roku nam nie trafił.
Znów pada.
Ale ponoć Armstrong trenował w każdej pogodzie.
Więc i my możemy troszkę zmoknąć :)
Mkniemy i mokniemy dziś na zachód od Gosau.
Szutry są o tyle fajne, że woda nie chlapie spod kół i można spokojnie jechać, bo pada tylko na głowę.
Jedziemy DR w kierunku Russbach.
Pierwsze kilometry mimo nieciekawej aury całkiem przyjemne.
Zabawa zaczyna się na podjeździe pod pierwszy dzisiejszy cel Hornspitz.
Przeszło kilometrowa ścianka o nachyleniu 24%.
Tętno 185, prędkość 4 na godzinę. Szuter zapewnia jako taką przyczepność, niestety na krótkich fragmentach spod niego wygląda asfalt, co sprawia, że momentalnie traci się przyczepność i koło buksuje. No więc z buta.
Na dodatek zaczyna padać…
Ciężki to był moment dla charakteru, siły woli i takich tam.
Ale w końcu docieram na szczyt. Artur już czeka i zaczyna marznąć. Temperatura około 6 stopni. Podejmujemy decyzję. Mimo ulewy jedziemy dalej w kierunku dzisiejszego celu głównego – Grossedtalm.
Deszcz nie ustaje, ale na nasze szczęście okazuje się, że na hali (Alm-hala) jest otwarte schronisko. Pani z obsługi widząc nas przez okno otwiera nam drzwi i zaprasza do środka. Po raz kolejny spotykamy się z dużą gościnnością Austriaków.
Zamawiamy herbatę i ciasto. Musieliśmy strasznie wyglądać, bo Pani dała nam w promocji po dwa kawałki ciasta :)
W schronisku siedzieliśmy chyba z godzinę. Ciasto przy ciepłym piecyku smakowało wybornie. Gdy się jednak przejaśniło trzeba było zakończyc tą sielankę i drałować dalej.
Na szczęśćcie znaleźliśmy nową ścieżkę łączącą trasę do schroniska z Nordalpenweg. Dzięki czemu nie musieliśmy wracać tą samą trasą.
Na dodatek zaliczyliśmy też spory off-road, bowiem fragment trasy prowadził odcienkiem nazwanym na mapie Bikeschiebestrecke.
Austriacy chyba jednak nie lubią terenu, bo ścieżka była tak mało jeżdżona, że dwa razy się zgubiliśmy.
Po powrocie na szuter już szybko, autostradowo pomknęliśmy w dół., w kierunku przełęczy Pass Gschütt a stamtąd na małą pętelkę zgodnie DR na północ od Gosau.
Pętla była oczywiście szutrowa. W jednym miejscu odbijał od niej szlak pieszy. Początkowo postanowiłam nie ryzykować kolejnej porażki i butowania niczym kozica, ale ostatecznie ciekawość zwyciężyła. I bardzo dobrze, bowiem ścieżka choć dość trudna technicznie, była całkiem przyjemna. Taki oto bonusik dostałam.
Gdy owa ścieżka się skończyła, na mej twarzy zagościł smutek… trzeba będzie tu przyjechać na sucho. A tym czasem 2 km asfaltem i …….zasłużony radlerek :)