Pewnie już nie pamiętacie, ale nie tak dawno mieliśmy święta.
Z tej okazji Aniołek przyniósł kilka miłych oku, uchu i duszy prezentów.
Kilkoma z nich pochwalę się tutaj niebawem, na kilka zaś przyjdzie czas poczekać aż nastaną cieplejsze temperatury.
Póki co, wykorzystując długie zimowe wieczory, których istnienie nie do końca jest potwierdzone, pochłonęłam szybko pierwszy bożonarodzeniowy podarek.
Książka Richiego Rolla Ukryta Siła była bardzo dobrym pomysłem na zagospodarowanie kilku wolnych, świątecznych godzin. A że lubię wszystko od razu, to w towarzystwie pudełka Tofiefie skończyła się bardzo szybko.
Zapytacie dla pewności – Książka czy pudełko? Odpowiem – I to i to :)
Aby nie marnować i waszego i mojego czasu, od razu napiszę, że książka raczej mi nie „siadła’. Kogo usatysfakcjonuje taka recenzja temu życzę dobrej nocy, kto chce wiedzieć więcej niech liczy się z kilkoma spojlerami.
Aby nie być aż tak okrutną, zacznę od pozytywów.
Książce wartości odmówić nie można. Motywuje do działania, wskazuje dobrą drogę, daje dobry przykład i promuje zdrowy styl życia. Można w niej znaleźć sporo inspiracji i pomysłów na ulepszenie lub nawet odmianę siebie i swego dotychczasowego życia.
Niestety Rich Roll wpasowuje mi się bardzo mocno w zjawisko obserwowane już od dłuższego czasu za granicą i od kilku lat w Polsce.
Korpo-triathlon lub ogólniej korpo-aktywność.
Na pewno znakomicie wiecie, o co chodzi. Korporacje funkcjonują w pewien specyficzny sposób pracują w nich specyficzni ludzie o nie mniej specyficznych typach charakterów. Często takich pracowników określa się mianem królików. Czemu? No właśnie, czemu?
Rich Roll był jednym z nich, gdy pewnego dnia uświadomił sobie, że ciągłe gonienie za kasą i niezdrowe życie nie ma sensu. Uświadomił mu to dodatkowo jego alkoholizm, który ciągnął go na samo dno.
Jak możecie się domyślić nasz bohater odnalazł się w sporcie, a dokładniej triathlonie.
Nagle z czterdziestolatka robiącego kasę, łagodzącego trudy życia alkoholem zmienił się w nałogowo zdrowo odżywiającego się, uprawiającego sport weganina.
Co w tym złego, zapytacie. No niby nic. Ale dla mnie tak naprawdę taka odmiana jest dalszym uzależnieniem. Zmienia się jedynie obiekt i sposób realizacji ciągłego gonienia i zabiegania. Jednym słowem króliczek pozostaje króliczkiem, zmienia się tylko kołowrotek. Człowiek typu „korpo” musi czuć, że ciągle się coś dzieje, musi czuć na karku czarną deadlineową kreskę. Nie inaczej jest gdy trenuje triathlon. Ciągły niedoczas, wybieranie między treningami, żelazna organizacja. Ciągłe napięcie wynikające z sztywno ustawionego planu dnia i celów treningowych.
Wielu z was zapyta, co w tym złego?
Odpowiem wtedy, iż ja tego nie kupuję. Historia Rolla zupełnie do mnie nie trafia, nie urzeka mnie i nie fascynuje. Zwyczajnie, nie mój to bohater. Na dodatek jego historia potwierdza fakt, że nic z niczego się nie bierze. No niby pił, żarł fast-foody i staczał się na samo dno, a potem nagle w wieku 40 lat został określony mianem jednego z najsprawniejszych ludzi na świecie. Tylko że w dzieciństwie tyrał godzinami na basenie, na studiach trenował ostro przygotowując się do zawodów rangi międzynarodowej. Więc najważniejsze momenty dla rozwoju wytrzymałości i sprawności fizycznej wykorzystał i w wieku średnim już wystarczyło to jedynie odbudować.
Jeśli więc jesteś nałogowo alkoholizującym się korpo-czterdziestolatkiem, jedzącym kebaby po pracy nie martw się, życie jeszcze się dla ciebie nie skończyło. Wsiądź na rower i strzel sobie kilka kilometrów lub załóż sportowe buty i wyjdź pobiegać. Ale przy okazji porozglądaj się dokoła, popatrz w niebo (uważaj żeby nie rąbnąć w krawężnik), wciągnij nosem zamiast kreski trochę świeżego powietrza, wsłuchaj się w szum opon na ścieżce. Uśmiechnij się wtedy do siebie i na spokojnie rób, co sprawia ci przyjemność.
Nie wskakuj w kolejny kierat niedoczasu i dedlajnów, bo jak żeś w dzieciństwie do pieca nie dołożył, to teraz głową muru nie przebijesz. A w życiu wiele jest rzeczy które zwykle, najzwyczajniej dają nam radość.