PGR – Poland Gravel Race lub jeśli ktoś woli po polsku Przygoda Góry Rower – to ultramaraton rowerowy, w którym chciałam wystartować już w zeszłym roku. Niestety termin bliski Carpatii Divide skutecznie to uniemożliwił. Wiedziałam, że dwa tego typu wyścigi w odstępie jednego tygodnia dla mnie byłyby zabójcze. W tym roku nie było watpliwości, że PGR pojechać trzeba!
Poland Gravel Race – o wyścigu
Poland Gravel Race to ultramaratony rowerowy przebiegający na dystansie 549 km z Przemyśla do Zakopanego przez Pogórze Przemyskie, Góry Sanocko-Turczańskie, Bieszczady, Beskid Niski, Beskid Sądecki, Pieniny i Tatry.
Podstawową zasadą PGR jest samowystarczalność. Należy pokonać trasę o własnych siłach bez wsparcia z zewnątrz.
Maraton poprowadzony jest asfaltami, drogami szutrowymi oraz leśnymi ścieżkami, dla których najodpowiedniejszym wydaje się rower gravelowy.
Z racji iż jestem wielką fanką i propagatorka graveli, wystartowanie w tej imprezie prędzej czy później było oczywistą oczywistością.
Poland Gravel Race – film
Sprzęt i przygotowania
Formę i sposób realizacji przygotowań do Poland Gravel Race w moim przypadku lepiej pominąć milczeniem. Zgodnie z zasadą „co się nie pojeździ to się dowygląda”, postanowiłam oprzeć swoją strategię na odpowiednim sprzęcie i wyposażeniu.
Rower, na którym startowałam, to karbonowy gravel Canyon Grail CF w rozmiarze XS na elektronicznym napędzie Sram eTap 1×12 i kołach 650B.
Początkowo miałam pewne wątpliwości, czy aby na pewno gravel to dobry wybór na ten wyścig. Na szczęście trasa okazała się faktycznie gravelowa, a wybór roweru wręcz idealny.
Najbardziej charakterystyczne elementy Canyona Grail to oczywiście dwupłatowa kierownica oraz dwuczęściowa karbonowa sztyca, które mają za zadanie niwelować wstrząsy a przez to zapewniać większy komfort podczas jazdy po nierównościach. I muszę przyznać, że faktycznie to działa. Trzy dni jazdy po kilkanaście godzin w siodle, a moje nadgarstki i tyłek mają się po tym wyścigu idealnie. Zero problemów z drętwieniem, zero bólu tylnej części ciała. Nawet seryjne siodło Fizik Aliante dobrze dopasowało się do mojego tyłka.
Niestety rama XS faktycznie na mój wzrost okazała się za duża (według producenta powinnam mieć XXS).
I o ile nie było to odczuwalne podczas krótszych dystansów, to po trzech dniach spędzonych w siodełku dały znać o sobie plecy. Chyba pierwszy raz w życiu po jeździe na rowerze bolały mnie plecy.
Drugim komponentem który budził moje obawy były koła w rozmiarze 650b. Niestety w małych ramach Canyon Grail ma właśnie takie małe kółeczka. I nie powiem aby podczas jazdy było to przeze mnie specjalnie odczuwalne, ale jednak świadomość tej malizny w głowie była cały czas.
Opony Schwalbe G-One Bite o szerokości 40 mm nie zwiodły i zalane mlekiem Orange Seal bez ani jednej gumy dowiozły mnie do mety.
Elektroniczny napęd Sram eTap też nie zawiódł. Tylną przerzutkę doładowywałam dwukrotnie wieczorem, ale to raczej przezornie, by nie mieć niespodzianki następnego dnia. Gdy za pomocą aplikacji sprawdziłam stan baterii po każdym dniu jazdy (12 godzin wg Stravy), za każdym razem pokazywało zaledwie kulkuprocentowy ubytek. Elektroniczne manetki miały jeszcze jeden dodatkowy plus, nie wymagały stosowania takiej siły jak w przypadku tradycyjnych przekładni, przez co dłonie się nie męczyły (na Wiśle 1200 ostatniego dnia nie potrafiłam przerzucać już biegów).
Rzeczy, jakie ze sobą zabrałam na Poland Gravel Race, wyszczególnione zostały w tabelce.
Zapowiadana dobra pogoda pozwoliła na duże ograniczenie szpeju. Zrezygnowałam ze śpiwora pozostawiając tylko bivi bag, nie brałam spodenek przeciwdeszczowych, co zawsze mam w zwyczaju, nie wzięłam też niczego specjalnie ciepłego poza getrami i bluzą, które miały być zestawem do spania lub schroniskowym.
Taki zestaw sprawdził się świetnie. Jedynymi zbędnymi rzeczami okazały się dodatkowe bibsy na zmianę (całą trasę przejechałam w spodenkach Gore) a także kurtka przeciwdeszczowa.
Co ciekawe nie korzystałam też z lampek Knog PWR Trail i dodatkowego power banku, bo postanowiłam, że jednak nie będę jeździć nocą.
PGR – ultramaraton Przemyśl – Bukowina Tatrzańska
Biuro zawodów i start maratonu zlokalizowany był na rynku w Przemyślu. Pierwszy raz miałam okazję być w tym mieście i bardzo pozytywnie mnie ono zaskoczyło. Całkiem możliwe, że jeśli zdecyduję się na start w przyszłym roku, to przyjedziemy tu dzień wcześniej, by trochę poszlajać się po uliczkach starego miasta.
Odbiór pakietów startowych, nadanie bagaży na metę, rozmowy z współuczestnikami. Rano czas leciał szybko i ani się obejrzałam, a już trzeba było startować.
Cała procedura startowa przebiegała dość sprawnie. Wystartowałam razem z pierwszą grupą równo o 8:00.
Poland Gravel Race – dzień pierwszy
Tak naprawdę do samego momentu startu, a nawet i dłużej nie wiedziałam, jak podejść do tego wyścigu. Romantyczna dusza cały czas ścierała się w nadambitnym ego. Świadomość małej konkurencji wśród kobiet z chęcią spokojnego doświadczania kolejnych kilometrów.
Zawsze mam problem z podejmowaniem decyzji, więc postanowiłam pozwolić rzeczom by działy się same.
Po prostu jechałam sobie na rowerze przed siebie, po tracku wyrysowywanym na FIOLETOWO oczywiście na moim Garminie. Jechałam tak, by się nie zmęczyć i zachować siły na całe 550 kilometrów. 10 tysięcy przewyższenia nakazywało mieć respekt i nie szarżować. Tym bardziej, że dodatkowe kilogramy, które ostatnio pojawiły się na wadze, dawały o sobie znać.
Już od pierwszych kilometrów czułam, że to będzie dobre. Cudne widoki, najpierw trochę pochmurno, ale potem piękna słoneczna pogoda. Nie lubię upałów, ale zdecydowanie bardziej wolę wysoką temperaturę niż lejący się z nieba deszcz. Dobrze nastrajało też podłoże pod kołami, idealnie pasujące do gravelowego roweru. Trochę szutrów, trochę asfaltu, leśne ścieżki. Kilometry uciekały bardzo przyjemnie. Bardzo szybo wyścig przybrał typową dla ultramaratonów formę – kolejne kilometry i przerwy na jedzenie pod sklepami, kilometry i jedzenie i tak w kółko.
Aż do 165 km kiedy to pod sklepem razem z innymi uczestnikami zaczęliśmy poszukiwania noclegu w okolicy Cisnej, która miała być za jakieś 20 kilometrów. Niestety, jak się okazało, wszędzie turystów „pod korek”, nie było szans by znaleźć spanie na wygodnym łóżku. Nie wiem jak do tego doszło, chyba zmęczenie dało o sobie znać, bo mimo iż 165 km pierwszego dnia to było zdecydowanie poniżej mojego planu, to gdy znalazła się pani pod sklepem, która zaoferowała spanie, przystałam na tą propozycję z marszu.
Co ciekawe, po Pomorskiej 500 obiecywałam sobie, że nie będę podejmować takich decyzji na zmęczeniu, że będę starała się trzymać ogólnie zakrojonego planu, który zakładał nocleg na około 200 kilometrze. Niestety misterny plan runął z hukiem :)
Na szczęście miejsce, gdzie spaliśmy, było mocno oryginalne i nocleg można porównać do swego rodzaju przygody i nowych doświadczeń, że mimo wszystko nie żałuję. Trudno.
Nawet to, że tej nocy niewiele spałam, bo organizm był mocno przeciążony upałem i solidną dawką przewyższenia, przez co nie potrafił zwolnić obrotów, nie spowodowało, że żałuję tej decyzji.
Poland Gravel Race – dzień drugi
Rano wyjątkowo wczesna jak na mnie pobudka. Pamietam jak w zeszłym roku na Carpatia Divide jako pierwsza zazwyczaj zjeżdżałam do schroniska na nocleg i jako ostatnia z noclegów wyjeżdżałam. Nie wiem jak tu udało mi się wstać o 4 rano !?! Niemniej okazało się to bardzo dobrym posunięciem, bo znów czekał nas dość upalny dzień. Na dodatek ze sporą ilością asfaltów, które odczucie ciepła jeszcze powiększały. Generalnie Poland Gravel Race 2020 kojarzyć będzie mi się głównie z upałami.
Dzień zaczynam od zjawiskowego wschodu słońca gdzieś na szutrach pomiędzy Smrekiem a Majdanem, potem sprawnie zaliczam OS Balnica biegnący wzdłuż torów bieszczadzkiej wąskotorówki. Napędzana jogurtem i bananami liczę na to, że w Latarni Wagbundy uda się zjeść normalne śniadanie. I bingo. „Marnuję” chyba z godzinę na jajecznicę z pomidorkiem, ogóreczkiem, pasztecikiem, serkiem i pysznym pełnoziarnistym chlebem. O mamo, jak to smakowało. Co więcej śniadanie zjadam w mega przyjemnym towarzystwie zawodników, z którymi tasować będę się już do końca wyścigu. Zdecydowanie warto było.
Jajecznica daje energię na bardzo długo, przez co „głupia” omijam sklep w Komańczy, co powoduje, że ni stąd ni z owąd zostaję bez wody. Strumienie w Beskidzie Niskim nie zachęcają do tankowania bidonów, liczne brody są fajne ale co najwyżej na chłodzącą kąpiel. Picie z nich wody nie wydaje się dobrym pomysłem. W końcu przyciśnięta do muru przez 35 stopniowy upał (tyle pokazuje Garmin) w jednym z niewinnie wyglądających strumyków napełniam bidon. Myśle sobie: „eee na pewno nie pa tu żadnych zabudowań, ani zwierząt które zabrudziłyby wodę”. Po trzech asfaltowych zakrętach, zaczynam wątpić w to, co pomyślałam. Moim oczom ukazują się domostwa położone tuż nad strumykiem i wielkie gospodarstwo produkujące przetwory mleczne, a na pastwisku krowy…
Przed Duklą zatrzymuję się w Lewiatanie i dokładnie szacuję potrzebne na dalsze kilometry zapasy wody. W Krępnej w zapamiętanej z urlopu w Beskidzie Niskim budce kupuję zapiekankę i frytki, zapiekankę zjadam a frytki lądują w kieszonce koszulki. Teraz czeka mnie Magurski Park Narodowy i świeżo wyremontowana gładka asfaltowa podjazdówka, pamietam tę drogę z zeszłego roku z Carpatii. Dziura na dziurze. Teraz na Poland Gravel Race piękny gładki asfalcik. Czego chcieć więcej?
Wjeżdżam w znane mi trochę zachodnie rejony Beskidu Niskiego. Łemkowszczyzna to moje odkrycie tego lata.
Zaczyna się złota godzina, nie wiem, czy jechać, czy co chwilę zatrzymywać się i robić zdjęcia. W głowie zaczynam też kalkulować, gdzie wypadnie mi dziś nocować. Nie jestem specjalnie zmęczona, ale pierwotny plan noclegu w Wysowej zaczyna być zagrożony. Nie ma szans bym dojechała tam przed zamknięciem sklepu. Nocleg na głodnego a potem jazda z rana bez śniadania na batonikach? Hmmm można by, ale po co? Pół godziny po zachodzie słońca docieram do Schroniska na Magurze Małastowskiej. Całkiem sensowne wydaje mi się przenocowanie tutaj, by z rana akurat dojechać na śniadanie w sklepie w Wysowej, który otwierają o 6:00.
Warunki w schronisku mocno prowizoryczne, ale jest mega klimat. Wciągam zimne frytki z kieszonki (frytki zawsze kojarzyć mi się będą z Lael Wilcox) zapijam regeneracyjnym drinkiem High5 i idę spać. Tym razem zasypiam bardzo szybko.
Poland Gravel Race – dzień trzeci
Trzeci dzień zaczynam znów, jak nie ja, bardzo wcześnie. Ze schroniska wyjeżdżam pół godziny przed świtem. Dzięki temu na łąkach pomiędzy Kwiatoniem a Hańczową zaliczam zjawiskowy wschód słońca. Stoję dobre 10 minut i nie mogę się napatrzeć na mgły tańczące nad polami. Planowane śniadanie w Wysowej, druga bułka na deptaku w Krynicy i jakoś uciekają kolejne kilometry. Przed Rytrem zatrzymuję się pod sklepem na dłużej by odsapnąć. Czeka mnie najtrudniejszy podjazd tego maratonu. W sumie to nawet jestem bardziej niż pewna, że w moim przypadku będzie to wypych.
Na szczęście podjazd na przełęcz Żłobki w sporej części poprowadzony jest wzdłuż górskiego potoku w cieniu wysokich drzew. Mimo wszystko faktycznie jest bardzo męczący i pokazuje dokładnie gdzie twoje miejsce. Szacowałam, że na ta tych dziesięciu kilometrach spędzę około dwóch godzin. U góry melduję się po 90 minutach. Jest dobrze. Teraz dłuuuuuugi zjazd i spory odcinek po płaskim wzdłuż spływu Dunajca. Niestety jest sobota, więc mimo technicznej łatwości nie będzie to łatwy odcinek. Tłumy wczasowiczów pieszych i rowerowych. Na tym odcinku kluczowa jest cierpliwość.
Potem już tylko ostatni sklep w Kacwinie i przejeżdżamy na słowacka stronę. W miejscowości Osturňa dzieje się magia. Przypominam sobie Carpatię i zapis w notesie, że trzeba tu przyjechać. Mała wioseczka, wzdłuż drogi domki jeszcze bardzej klimatyczne niż tradycyjne zabudowania beskidu niskiego. Tu trzeba przejechać. Generalnie cała Pętla Spiska chyba warta jest polecenia.
Ostatni fragment trasy to też nie lada wyzwanie. Blisko 30 kilometrów podjazdu, najpierw z nachyleniem w okolicy 3-4%, potem coraz stromiej. Kilometry na liczniku zaczynają się ciagnąć. „Po co ja ustawiłam w Garminie w widoku mapy pole kilometry do celu. Wzrok co rusz ciągnie w tamta stronę, a tu nie ubywa, tylko stoi w miejscu”.
Wreszcie przed oczami pojawia się znaczek granicy, a kolory na niebie niwątpliwie oznajmiają że znów zaczyna się złota godzina. Czyżbym tak idealnie wycelowała wjazd na metę, by był w blasku zachodzącego słońca?
Dokładnie tak. To było ZJAWISKOWE.
Zresztą zobaczcie na ostatnie zdjęcie.
Z czasem 59 godzin i 50 minut wjeżdżam na metę pod schroniskiem na Głodówce.
Chłopaki z Koło Ultra pytają się, co ja tak dobrze i świeżo wyglądam. Sama jestem zdziwiona, jak dobrze się czuję. Po Wiśle, Carpatii i Pomorskiej nie miałam siły na nic, a tu obrót o 180 stopni. Siedzimy przy piwie do późnych godzin nocnych.
Poland Gravel Race – ale to było dobre. Mam nadzieję, że za rok uda się to powtórzyć.
Moje boje na PGR
PGR 2020 – wyniki
Oficjalne wyniki znajdziecie na stronie organizatora.