Wyobraź sobie taką sytuację.
Chcesz spędzić syty, rowerowy dzień.
Żar leje się z nieba i zamiast wylewać hektolitry potu na co najmniej godzinnym podjeździe szukasz miejscówki z kolejką, która wywiezie cię na górę oszczędzając siły na wymagający, techniczny zjazd.
Wybierasz miejscowość znaną od lat z wyciągu i istniejących tam niegdyś tras DH.
Kupujesz bilet, poschodzisz do bramek wejściowych i pojawia się dylemat.
Widząc napis myślisz sobie hmmm, no ok, jadę, w końcu kupiłem bilet. Wtarabaniasz się na dwuosobową kanapę, która pamięta lata cukierka od Gierka, na której brak jakichkolwiek haków na rower. Ale nie takie rzeczy się robiło. Zaliczasz pierwszy etap podróży i liczysz na to, że drugi, na wyremontowanym wyciągu, będzie lepszy.
Niestety. Przyzwyczajony do ułatwień dla rowerzystów znajdujących się w miejscówkach, w których bywałeś ostatnio, zastanawiasz się jak pokonać bramkowe zasieki.
Pan z obsługi spogląda, widzi twoje zastanowienie, ale chyba mu za ciepło aby ruszyć tyłek i wytłumaczyć, jakie zasady tu panują.
Po swojemu więc, klikając karnet, przechodzisz bokiem. Na co zrywa się oburzony pan i podje informację którą powinieneś otrzymać trzydzieści sekund wcześniej, ale te trzydzieści sekund on wolał siedzieć sobie dłużej.
Pytasz się wiec go o to, jak tu odbywa się transport rowerów. Wiadomo bowiem, że co kraj, to obyczaj. A on od razu wysala ci hasło – trzeba se jakoś radzić, przecież za przewóz roweru nie płacicie.
Znajdujesz więc hak przykrzesełkowy i mimo metr sześćdziesiąt w kapeluszu jakoś wieszasz rower. Na górze już nauczony doświadczeniem jakoś se radzisz.
Po tych wszystkich ceregielach możesz już rozkoszować się pięknymi widokami i adrenaliną na zjeździe. Niestety lekko nie ma i flow psuje pana. Mleko daje radę, ale trochę przypompować trzeba. Nawet na zjeździe człowiek ma pod górę.
Teraz wyobraź sobie drugą sytuację.
Chcesz spędzić syty, rowerowy dzień.
Żar leje się z nieba i zamiast wylewać hektolitry potu na co najmniej godzinnym podjeździe szukasz miejscówki z kolejką, która wywiezie cię na górę oszczędzając siły na wymagający, techniczny zjazd.
Wybierasz miejscowość znaną od lat z wyciągu i istniejących tam niegdyś tras DH.
Kupujesz bilet i jesteś miło zaskoczony. Trzy wjazdy w promocyjnej cenie dla rowerzystów. Szału z ceną nie ma, ale zawsze coś.
Podchodzisz z biletem do bramek wyciągu i pan z obsługi ułatwiając ci przejście z rowerem, odczepia łańcuszek pamiętający cukierki od Gierka i informuje, że tu na wyciągu najlepiej chwycić rower i postawić sobie na krzesełku do góry nogami i niczym nie trzeba się przejmować bo on trochę zwolni bieg krzesełek.
Na drugim fragmencie wyciągu widząc już, że podchodzisz do bramek, pan z obsługi uśmiechając się odbiera od ciebie rower i informuje, że ci pomoże, a ty spokojnie możesz siadać na kanapie.
Po tych wszystkich ceregielach możesz już rozkoszować się pięknymi widokami i adrenaliną na zjeździe. Wpinasz się w pedały i pokonujesz fragmenty ścieżki, które kiedyś wydawały ci się nie do ogarnięcia.
Którą bramkę wybierasz?
My w miniony weekend zaliczyliśmy obydwie.
Jedna i druga miała miejsce w czasowym odstępie dwóch godzin na tym samym wyciągu, ale chyba w obecności dwóch rożnych zmian.
Skłoniło to do kolejnej refleksji, jak wiele i jak niewiele zależy od ludzi wokół nas.