Pomysł był banalnie prosty – zrobić czerwony Szlak Orlich Gniazd rowerem.
Dwa dni, plecaki na plecy, izo do bidonów i ahoj przygodo.
Niestety z realizacją przyszło czekać rok.
Przeprawy z kolanem sprawiły, że specjalnie zakupiony szpej na ten wyjazd musiał przezimować głęboko w szafach, a ja o zrobieniu 100ki na rowerze dwa dni z rzędu tak na prawdę jeszcze do teraz mogę pomarzyć.
Cała akcja wyszła więc zupełnie spontanicznie.
W piątek zarządziłam, że mimo słabej pogody zapowiadanej na niedzielę pakujemy plecaki i ruszamy.
Już sama podróż do Częstochowy była dość emocjonująca. Obydwoje zastanawialiśmy się, kiedy ostatnio jechaliśmy pociągiem, a tego jak rower z kierą plus 720 mm wpakowaliśmy do przedziału sami nie wiemy.
Koniec końców udało się wieczorem zameldować w Częstochowie.
Poznać trochę meliny w świętym mieście i przenocować w miejscu gdzie nawet windy były pro-bike :)
Sobota przywitała nas pięknym słońcem, raz-dwa wystylizowaliśmy się na niemieckich bikerów z plecakami w rozmiarach XXL i dość łatwo odnajdując początek szlaku ruszyliśmy przed siebie.
Szlak z premedytacją wybraliśmy pieszy, bowiem w przypadku rowerowego odpowiednika zdecydowanie zbyt dużo jest asfaltów. Co prawda, czasem męczył nas już wszędobylski jurajski piasek, ale jak mawiają lepszy piasek w łańcuchu niż asfalt pod kołem.
Kolejne kilometry leciały spokojnie i bardzo przyjemnie i, o dziwo, jazda z plecakiem wcale nie okazała się jakoś specjalnie męcząca (test Dautera Transalpine wkrótce).
Wyjazd nie był nastawiony na zwiedzanie, zatrzymywaliśmy się wiec tylko czasem by cyknąć jakieś zdjęcie, podelektować się urokami danego miejsca i czasem coś wszamać, by nagle nikomu się zaświeciła się czerwona lampka „low energy”.
I wszystko było pięknie, ładnie. Gdy już zmęczenie dało o sobie znać, bezproblemowo znaleźliśmy nocleg w Pilicy, zjedliśmy mega dobry makaron i ukontentowani poszliśmy nyny.
Niestety w nocy obudził nas dość głośny opad, który do rana jakoś nie chciał zelżeć.
Planowaną pobudkę z 6.00 przełożyliśmy spokojnie na ósmą i czekaliśmy na rozwój wypadków.
O ósmej było nieco lepiej i nawet prawie udało mi się przekonać Artura aby kontynuować jazdę. Po wyjątkowym śniadaniu w postaci bułki z jogurtem byliśmy pełni energii i żal było ja zmarnować na powrót pociągiem do domu.
Niestety meteo było nieubłagane i tym razem zwyciężył rozsądek.
Zarządziliśmy ewakuację, godząc się jednocześnie na kolejne fiasko projektu Trans Jura.
Wszystko zapowiadało, że 20 kilometrów które mieliśmy do stacji Zawiercie upłynie w całkiem przyjemnej atmosferze, bowiem tuż po zarządzeniu ewakuacji na niebie pojawiły się przebłyski słońca. Stwierdziłam zirytowana, że jak zaraz nie zacznie padać, to będę żałowała „do końca życia”, że nie pojechaliśmy normalnie dalej.
I tu zrobiłam chyba błąd, bowiem po pięciu minutach mogliśmy sobie bez zająknięcia przybić piątkę i stwierdzić „jestę hardcorę”. Takiej ulewy, oberwania chmury i ściany deszczu nie doświadczyłam chyba nigdy wcześniej. I to że mieliśmy na sobie niby nieprzemakalne ciuchy nie miało żadnego znaczenia. Woda była wszędzie.
Droga do Zawiercia okazała wystarczająco obfitująca we wrażenia jak na ten dzień i wcale nie żałuję 70 km błotnisto-piaszczystej wyrypy, która by nas spotkała, gdybyśmy się zdecydowali kontynuować jazdę.
Projekt Trans Jura trzeba teraz zmodyfikować, wpisać ponownie na listę „to do” i z pokorą przyjąć nauczkę, że meteo nigdy się nie myli.