Plany były inne.
Pico de las Nieves i wąwóz Guayadeque miały być drugim sytym kawałkiem endurowego tortu na Gran Canarii. Jednak na wyspie życiem kieruje przyroda, która tego dnia okazała się nieustępliwa.
Wiatr 60 km/h i mało zachęcające chmury rozpanoszone w centrum wyspy zmusiły do zmiany planów.
W zamian za kamienną rąbankę dostaliśmy gładkie szosy skąpane w słońcu.
Uwierzcie, mimo wszystko nie było powodów do narzekań.
Zaczęło nie dość ekstremalnie w San Bartolome, gdzie wiatr był tak mocny, że rzucało nami z lewej na prawą stronę szosy, momentami trzeba było nawet schodzić z roweru, by z prędkością 2km/h tarabanić się ledwo co pod górę.
W Ayacacie, gdy wjechaliśmy w strefę cięgle mżących chmur, potwierdził się tylko nasz dobry wybór, gdy zobaczyliśmy przewodników z Free Motion rezygnujących ze zjazdu do Guayadeque.
Jedyna dobra opcja tego dnia to ucieczka z powrotem na wybrzeże.
Szosa GC-605 mimo iż mocno dziurawa, jak na kanaryjskie warunki, pozwoliła nam szybko uciec w cieplejsze rejony i gdy dotarliśmy nad Embalse de la Cueva de las Ninas poczuliśmy komfort termiczny i psychiczny. Słońce i temperatura, która w ciągu 15 minut zjazdu z 5 stopni urosła do 17, by dalej wraz z wytracaniem wysokości dojść do 23, zrobiły robotę :)
Podjeżdżający drogą spoceni szosowcy w krótkich rękawkach patrzyli na nas co najmniej ze zdziwieniem. My w kurtkach opatuleni, oni na krótko. W życiu wszystko zależy od punktu siedzenia. My mieliśmy za sobą zimny zjazd i ucieczkę przed chmurami, oni nieświadomi młynu dziejącego się w centralnej części wyspy ciężko młynkowali podjeżdżając kolejne serpentyny chyba najładniejszej szosy na Gran Canarii.
Serpentynowy podjazd na przełęcz Tauro robi wrażenie.
Szosowymi agrafkami dotarliśmy do Veneguery, gdzie w miejscowej knajpce w słońcu zjedliśmy najpyszniesze krewetki i papas arrugadas zapijając cafe cortado.
Szczęśliwi, z pełnymi brzuchami mogliśmy zjechać jedynym terenowym tego dnia zjazdem na dziką plażę Veneguera. Skąd urwiskiem w kierunku Puerto de Mogan pnie się piękna asfaltowa droga zamknięta dla ruchu. Zdecydowanie warto tam zajrzeć. Droga miała prowadzić do kurortu, który miał powstać w tej zatoce, chyba jednak komuś kasa się skończyła, albo skutecznie wyciągnął szelesty z UE na drogę, która utrzymywana jest od kilku lat w stanie idealnym z drzewkami i kwiatami po obydwóch jej stronach. Jak widać nie tylko w Polsce takie kwiatki :)
W mocno malowniczych okolicznościach przyrody dotarliśmy do jeszcze bardziej malowniczego Puerto de Mogan. Szybkie doładowanie kawą i lodami i mocny powrót wybrzeżem do Maspalomas.
Tym razem jednak wiatr był dla nas sprzymierzeńcem. Pokonywanie podjazdów z prędkością 20 km/h zdecydowanie przypadło mi do gustu.
Do Maspalomas dotarliśmy pół godziny przed zachodem słońca. Był czas na krótki streching.
A potem już tylko regeneracja i zadowolenie ze strzelonej setki na pożegnanie z wyspą.