Ultra Lajkonik nie ma najlepszej trasy gravelowej w Polsce, nie ma też hiper zjawiskowych widoków, nie ma ciągnących się w nieskończoność amerykańskich szutrów ani jazdy w dziczy i niedźwiedzi*, ale jest to najfajniejsze ultra jakie w tym roku przejechałam. Dlaczego? Bo w ten weekend było wszystko, czego brakuje mi na wyścigach i w związku z tym jestem zupełnie nieobiektywna odnośnie tej trasy – niespieszne pokonywanie trasy w doborowej ekipie, robienie zdjęć i zatrzymywanie się na każdym zakręcie, wieczorny schroniskowy klimat bez budzika ustawionego na 3 rano. To było najlepsze zakończenie sezonu, jakie można by sobie wymyślić.
Na pomysł przejechania trasy Ultra Lajkonika w długi listopadowy weekend wpadł Łukasz (niezrzeszony). Szybko podchwyciłam temat i by nie rozpłynął się na etapie mglistych planów od razu przeszłam do konkretów. Kiedy, gdzie, jak, kto i z kim?
Już następnego dnia wszystko było klepnięte. Michał (ETNH) oświadczył organizatorom wyścigu – Piotrowi (Rezerwat Przygody) i Marcinowi (Ultradventure), że grupa influenserów ze Śląska planuje zaatakować Lajkonika w Święto Niepodległości.
Pierwotnie pomysł był taki, aby przejechać całą trasę długiego dystansu. 400 km po pogórzach – zrobimy to lekką pytką. Jednak w listopadzie 200 km jest jak 400 latem, więc bez oporów na wniosek Piotra przystaliśmy na propozycję przejazdu krótszej wersji trasy. Do podjęcia tej decyzji przekonał nas dodatkowo fakt, iż w tej sytuacji do naszych bikepackingów dołączą sami organizatorzy.
Ultra Lajkonik – trasa
Trasa jeszcze nieoficjalna – Ride With GPS
Ultra Lajkonik – limited edition
W środę wieczorem zameldowaliśmy się z Michałem w klimatycznym post PRL-owskim Stalowniku położonym na Rożnowskiej Riwierze. Ośrodek może nie jest najlepszym wyborem na niezapomniany i romantyczny długi weekend z drugą połówką, jednak jako miejsce, gdzie bez zbędnych rozpraszaczy spędzisz przed i po-startową noc wydaje się idealnym. Jest widokowo, tanio, blisko do startu, pod prysznicem leci ciepła woda a na śniadanie dają jajecznicę, parówki i herbatę w szklankach bez koszyczków.
Rano dołączyli do nas Łukasz, Marcin oraz dwóch Piotrów i udaliśmy się na wspomniane przed chwilą parówki z jajecznicą. Po wyjątkowym śniadaniu szybkie opracowanie strategi ubraniowej – ile warstw, jakich i czy wystarczą, pamiątkowe zdjęcie nad brzegiem morza i na dzień dobry pięciokilometrowy podjazd pod pierwszą górę Majdan.
Jadąc z organizatorami było wygodnie, bo człowiek nie musiał cały czas kontrolować, czy dobrze jedzie. Można było skupić się na konwersacji, podziwianiu widoków i wyszukiwaniu dobrych kadrów.
Tak sobie jechaliśmy cały dzień z licznymi przerwami przez Pogórze Rożnowskie, Zakliczyn i Velo Dunajec, wzgórza w okolicach Tuchowa aż dotarliśmy do Pasma Brzanki i znajdującej się tam Bacówki. Do Bacówki zajechaliśmy około 20, więc jak łatwo obliczyć jakieś cztery godziny jechaliśmy już po ciemku. Całodzienna szlajanka i jazda po zmroku sprawiły, że czuliśmy się jakbyśmy faktycznie jechali jakiś długodystansowy wyścig i była już co najmniej pierwsza w nocy. Liczniki były jednak bardziej obiektywne. Pierwszego dnia zrobiliśmy 127 kilometrów i 2700 metrów w górę.
Zamykając relację z tego dnia nie mogę nie wspomnieć o niesamowitej gościnności z jaką spotkaliśmy się w Bacówce na Brzance. Gospodarze specjalnie dla nas przedłużyli działanie kuchni, zaspokoili nasze wszystkie potrzeby, zadbali o nas niesamowicie.
To był bardzo dobry wieczór z niesamowitym schroniskowym klimatem, jakiego brakowało mi podczas tegorocznych wyjazdów.
Lajkonik – dzień drugi
Ależ to było fenomenalne uczucie, gdy drugiego dnia nie trzeba było zrywać się z łóżka, gdy za oknem panują jeszcze ciemności. Zamówiliśmy śniadanie na 9 !!! i po leniwym rozruchu, rozmowach, trzech kawach i dwóch porcjach naleśników pojechaliśmy, by dokończyć zaczętą dzień wcześniej trasę. Wybaczcie mi to nadużywanie w tym tekście określenia ultra. 200 kilometrów w dwa dni to jest dość wstydliwa sprawa. Nie mam nic na nasze wytłumaczenie.
I na to, że już po 10 kilometrach jazdy dnia drugiego zatrzymaliśmy się gdzieś w lesie na kawę i zupełnie nie mieliśmy ochoty robić jej szybko. To był „slow ride” w pełnym tego słowa znaczeniu.
I zupełnie nie zdziwiła nas sytuacja, że mimo tylko 75 kilometrów do zrobienia, drugiego dnia też jechaliśmy na lampkach i też czuliśmy się jak ultrasi.
Tym razem jednak nie czekała już na nas klimatyczna bacówka a brutalny, nawet z nazwy, Stalownik.
Mimo to wieczór zamykający ten limitowany influencerski objazd trasy Ultra Lajkonik był także całkiem dobry.
I wiem, że Piotr z Marcinem proponując nam objazd krótkiej trasy, wiedzieli co robią. Jak dealer częstujący nowicjusza pierwszą darmową działką. Wiedzieli, że będziemy chcieli wrócić po więcej na wiosnę.
Ultra Lajkonik – podsumowanie
Na koniec kilka słów podsumowania. Bez klik-bajtowych haseł, jakie wrzuciłam we wstępie.
Krótka trasa Ultra Lajkonika to w przeważającej części asfalty o małym natężeniu ruchu samochodowego – ok 60%.
Pozostałe odcinki terenowe są bardzo zróżnicowane. Są szerokie drobnoziarniste szutry, jest trochę kamieni i gruzu, jest trochę jazdy po leśnych cieżkach o trudnym do określeniu składzie podłoża. Na wiosnę, po roztopach może być kilka miejsc z niespodziankami. Kto ma za sobą maratonową historię, ten na pewno kojarzy maratony w Dukli czy Wojniczu. Te rejony po opadach potrafią radykalnie zmienić swój niepozorny charakter. Na szczęście Piotr i Marcin przejechali trasę wielokrotnie i jak powiedzieli – wykluczyli wszystkie elementy „niepewne”.
Duża ilość asfaltów początkowo zaskakuje, jednak biorąc pod uwagę przewyższenia, których jest na krótkim dystansie przeszło 4 tysiące metrów, bardzo szybko cieszysz się, że kolejny podjazd też jest asfaltowy.
Pogórza to nie góry, nie ma bunkrów, ale też jest zaje***cie. Mam tu na myśli przede wszystkim aspekt widokowy. Te pagórki i wijące się pomiędzy nimi asfaltowe serpentyny mają swój niewątpliwy urok. Są miejsca gdzie przed oczami roztacza się panorama 270 stopni. Otwarte przestrzenie robią wrażenie.
Pod względem kondycyjnym na Ultra Lajkoniku nie ma pitu-pitu. Jest sztywno i stromo, nogi bolą, idealne sprawdzenie nogi zrobionej zimą. Blisko 4500 metrów w pionie na 200 kilometrach potrafi zniszczyć. Nie ma tu długich wielokilometrowych podjazdów, ale cały czas (poza fragmentem Velo Dunajec) jest góra dół. Niekończąca się historia podjazdów i zjazdów.
Trasa krótkiego dystansu przebiega w większość w rejonie zamieszkałym. Co chwila przejeżdża się w okolicy zabudowań, są sklepy, przez co logistyka tego wyścigu może być trochę łatwiejsza.
* – długi dystans przebiega w okolicach Magurskiego Parku Narodowego, więc spotkanie misia jest w tym przypadku całkiem możliwe