Taka sytuacja.
Jedziesz sobie drogą, sztajfa prosto do nieba z milionem zakrętów. Młynkujesz sobie sapiąc po cichutku, żeby nikt nie słyszał, bierzesz zakręt za zakrętem podziwiając przy okazji góry wokoło. Nagle dojeżdża do ciebie samochód. Wąska droga, zakręt za zakrętem nie pozwala mu cię wyprzedzić. I co????
No właśnie nic. Nie słyszysz klaksonu, nie czujesz nagle niemal ocierającego się o twoje ramię samochodu, nikt nie ku…je, nie ma presji, napinki. Każdy ma czas i dobry humor.
Sytuacja druga.
Taka sama jak pierwsza – milion serpentyn, tylko że w dół. Tym razem jednak ty przed zakrętem dojeżdżasz do samochodu. Ten zatrzymuje się przed patelnią i pozwala na spokojnie się wyprzedzić. Jeśli usłyszysz klakson, to tylko w celu pozdrowienia cię lub ostrzeżenia ewentualnej osoby nadjeżdżającej z dołu. Pełen luz, relaks.
I trzecia….
Po niemal dwóch tysiącach metrów wspinaczki w górę lądujesz w wiosce, w której turystów nie uświadczysz. Za daleko od ciepłych piasków wybrzeża. Szukasz miejsca by coś zjeść i trafiasz do biedniutkiego baru, pod którym miejscowi mężczyźni podgryzają suszoną szynkę kupioną w sklepie trunkiem zakupionym w barze. Takie nasze Wilkowyje. Obok, przy stoliku dwie kobiety, matka i córka. Dziś niedziela, więc pewnie nie chciało się im gotować i wpadły do znajomej prowadzącej mały bar. Zajadają oliwki i ser popijając winem.
Zamawiasz dwie cafe cortado, cole i dwie porcje ziemniaków z sosem mojo. Lądujesz przy stoliku kobiet, bo jedyny drugi wolny stoi w cieniu, a temperatura na tej wysokości już dość niska. Próbujecie trochę pokonwersować, ale jedyne co udaje się wam to dogadać, że jesteś z Polski i teraz jest tam zima. Mimo tego siedzicie w miłej atmosferze delektując się leniwym niedzielnym słońcem. Nagle pani z baru przynosi do stolika talerz oliwek, miły gest i mega dobra marynata. To jednak nie koniec. Po chwili przed twoim nosem pojawia się talerz pełen miejscowych racuchów. Na twoją pytającą minę, pani odpowiada tylko „gratis, gratis”. Momentalnie cała zawartość talerza ląduje w brzuchu. Na szczęście teraz czeka cię tylko zjazd, więc możesz sobie na to pozwolić. To jednak dalej nie koniec, po chwili pani przychodzi dolać kobietom wina i stawia przed tobą szklankę. Odmawiasz, choć przychodzi to ciężko. Domowe hiszpańskie wino…
W końcu trzeba się ruszyć. Kolejne kilometry czekają. Idziesz do baru, chcesz zapłacić, a szefowa baru proponuje kwotę którą 50 km stąd, na wybrzeżu wydałbyś na zaledwie dwie kawy. Zdziwiony dajesz więc jej sumę która uważasz za słuszniejszą, a ta w zamian nie wiedząc co zrobić, prosi cię jeszcze byś poczekał, biegnie na zaplecze i wręcza cztery pomarańcze na drogę. Ładujesz dodatkowe kilogramy do plecaka, żegnasz się ze wszystkimi w polsko-hiszpańsko-angielskim esperanto i wracasz do domu. Pomarańcze jednak nie ciążą ci niczym. Świeci słońce, opony szumią po kamieniach a rower płynie.
Kazik śpiewał kiedyś:
„Polacy są tak agresywni, a to dlatego, że nie ma słońca
Nieomal przez siedem miesięcy w roku, a lato nie jest gorące”
Chłopak wie o co chodzi. Nie bez przyczyny ma dom na Gran Canarii.
Czego i sobie i wam życzę.