Jestem outsiderem, indywidualistą, czasem samotnikiem.
Często zachowuje się egoistycznie i antyspołecznie.
Lubię te chwile, kiedy nie muszę męczyć się obecnością drugiej osoby.
Lubię spędzać czas samą z sobą.
Nie mam z tym problemów i jest mi z tym dobrze.
Można by pomyśleć, że dyscyplina jaką jest kolarstwo idealnie pasuje do mojego charakteru.
Godziny kilometrów w samotności, obcowanie tylko z samym sobą i przyrodą.
No czego chcieć więcej?
A no tu pojawia się jeden wyjątek.
Człowiek to jednak istota stadna i samotnie daleko nie zajdzie.
Oglądaliście „Into the wild” ?
Każdy z nas ma w sobie coś z bohatera tego filmu. Najchętniej uciekłby gdzieś daleko, od całego syfu który jest wokół nas. Zostawił życie ograniczone pieniędzmi, umowami społecznymi i polityką. Zaszyłby się z dala od tego wszystkiego i żył z zasadami dyktowanymi tylko przez naturę i samego siebie.
Niestety to nierealne. Koniec końców potrzebujemy innych. Ludzi wokół nas, którzy potwierdzą nasze istnienie. W złych momentach wesprą, a w tych pozytywnych będą cieszyć się razem z nami.
Po to właśnie jeździ się w teamie.
Gdy na bufecie widzisz znajome barwy i wiesz, że nie musisz martwić się uzupełnieniem bidonu czy bananem, w nogi wchodzi 20 Watów więcej.
Gdy na trasie dublujący cię teamowy gigowiec podciągnie cię trochę i strzeli mowę motywacyjną, podjazd staje się jakby bardziej płaski.
Gdy wjeżdżasz na metę niezależnie, czy to na pierwszym miejscu, czy na jednym z ostatnich i słyszysz niezły raban robiony przez twoich ziomków z teamu to wiesz, że warto było tyrać te kilkadziesiąt kilometrów.
Gdy wchodzisz na pudło i poznajesz, co oznacza hasło „zróbmy hałas” w wykonaniu tych samych ziomków. Czujesz, że jest dobrze.
Gdy po całej wyrypie siedzisz w knajpie i trzeba złączać trzy stoły żebyście się pomieścili i wciągnęli regeneracyjny makaron, wiesz że w kupie siła.