No i stało się.
Wreszcie udało się zaliczyć zawody sygnowane marką EMTB.
Pech trafia, że to ostatnia organizowana przez nich impreza w tym roku, ale przecież lepiej późno niż później.
Po komentarzach które pojawiały się po edycjach odbywających się na Ślęży i w Mieroszowie, ciężko było przewidzieć, czego się spodziewać. Do tras tworzonych przez tych organizatorów przylgnęła bowiem opinia najtrudniejszych w kraju.
Dodatkowo, po dwóch miesiącach od złamania, bark dość często jeszcze odmawia współpracy, przez co zarówno siła nóg i rąk jeszcze nie ta. Celem więc po raz kolejny okazało się tylko albo aż ukończenie zawodów.

Na moje szczęście wizytę w Szklarskiej udało się połączyć z tygodniowym urlopem i miałam sporo czasu na zapoznanie się z charakterystyką tamtejszych tras, które bardzo przypadły mi do gustu. Czy jednak taka dawka aktywności po wcześniejszej długiej przerwie okazała się korzystna? Chyba nie. Bo do samych zawodów stawałam na sporym zmęczeniu.
Ale dość marudzenia, więcej jeżdżenia.

Już sam OS nr 0, stworzony w celu rozładowania korków na kolejnych odcinkach, okazał się ciekawy. Ze sztucznego toru, po którym miał przejechać każdy z kolejno startujących, wybrałam sobie rock-garden. Co by nie było, że oszukuję :)
Również to, że jestem kobietą, sprawiło, że po wcześniejszym ustawieniu się przy samych bramkach mogłam wystartować jako jedna z pierwszych i dzięki temu na spokojnie pokonywać dojazdówki swoim tempem. Dnia poprzedniego umówiłam się z Ewą, że te zawody też przejedziemy razem, więc powolutku udałyśmy się w kierunku czekających nas hard-core-ów.
Jak już wspomniałam wcześniej dzięki kilku dniom spędzonym w Szklarskiej z trasami byłam dość dobrze zapoznana. Zastanawiałam się jednak czy to lepiej czy gorzej. Świadomość czekającej nas prawdziwej enduro-eksploracji dodawała szczypty adrenaliny. Kto był, ten wie bowiem, że niektóre dojazdówki były trudniejsze niż OSy. I samo dotarcie na start okazywało się nie lada wyzwaniem.

Same OSy były zaś mocno różnorodne. Każdy z nich inny, każdy kawałek po kawałku pozbawiał cię sił, sprawiając jednocześnie, że chcesz jeszcze i jeszcze. Taka trochę autodestrukcja.
Pierwsze dwa odcinki specjalne w moim wykonaniu to istna masakra. Nie wiem do końca, co było powodem słabej jazdy. Brakowało mi płynności, pike zamiast współpracować wierzgał kopytami niczym dziki wierzchowiec, a ja skakałam na nim jak piłeczka. Fragmenty, które dwa dni wcześniej jechałam na luzaka na zawodach zupełnie mi nie poszły.
Trochę lepiej poczułam się na trójce, choć oczywiście górna sekcja kamieni w dwóch miejscach pokazała, kto tutaj dyktuje warunki.


Najbardziej stresujący był OS nr 4. Niestety kamienne schody i ścianka to nie mój level. Trzeba jeszcze sporo potrenować. Zarówno umiejętności jak i głowę.
Piątka to już głównie flow i przyjemne zakończenie zawodów. Trochę korzeni, kamieni i miodny singiel na koniec. Chyba jedyny OS, który zrobiłam cały w siodle.

Generalnie całe zawody emtb to na prawdę impreza, którą warto było zaliczyć. Dobre, wymagające trasy, gdzie odpowiednia liczba trudności przeplatała się z płynnymi singlami, sprawna organizacja, miła obsługa i jabłka na bufecie, pychota.
Do tego pozytywni ludzie i świetna atmosfera sprawiają, że cykl ten już wpisuję w kalendarz w przyszłym roku.
Jedyne do czego miała bym pewne ale to pomiar czasu i wyniki. Fajnie, że w trakcie zawodów była możliwość obserwowania międzyczasów, jednak brak rozbicia na kategorie i problemy z obliczeniem klasyfikacji generalnej po trzech zawodach jest zwyczajnie słabe i wymaga poprawy na rok przyszły.
Informacje o swoim wyniku wypadałoby chyba przemilczeć. Trzymajmy się wersji, że jechałam dla funu i przyjemności, a nie pucharów ;)) W rywalizacji piździpączków z Karmim też przegrałam chyba pierwsze zawody. Ech…
Tym razem chyba jednak za bardzo przeszkadzałam Tolkowi, ale mam nadzieję, że mi to wybaczy.
