Na samym początku muszę się Wam przyznać, że zupełnie nie planowałam publikacji tego artykułu na blogu. Trenażer Cycleops Hammer przetestowałam dla magazynu Bike, napisałam kilka zdań, które możecie przeczytać w najnowszym, styczniowym numerze i to miało być na tyle.
Coś jednak nie dawało mi spokoju. Niemal 1000 wirtualnych kilometrów wykręconych w blisko dwa miesiące na tym byku zrobiło swoje. To nie mogło pozostać bez echa na blogu. Poniżej znajdziecie więc zupełnie nieobiektywną i mocno osobistą opinię osoby, która ostatni kontakt z trenażerem miała jakieś pięć lat temu i był to zwykły trenażer Elite z elastożelową rolką, bez żadnych elektrowniczych bajerów (w sumie to ten sprzęt mam dalej, ale korzysta z niego mama, bo dla mnie to najgorsze narzędzie tortur wymyślone przez człowieka).
Czy te czynniki pozwalają na napisanie rzetelnej opinii na temat jednego z najdroższych trenażerów aktualnie dostępnych na rynku? Pewnie nie. Ale wiecie, co wam powiem? Gdyby ten blog jakimś magicznym zbiegiem okoliczności zaczął nagle przynosić sensowne dochody, to Hammer byłby jednym z pierwszych zakupionych gadżetów służących rozwojowi formy i firmy.
Co skłoniło mnie więc do tego, aby marnować czas na art, którego najprawdopodobniej przeczyta góra kilkaset osób? Połowa z nich napisze, że mało konkretów, a druga połowa, że i tak się nie znam? No bo kogo stać na trenażer wart tyle co niejeden całkiem znośny rower? Sama do końca nie wiem. Może to, że CycleOps Hammer to bardzo fajna zabawka, która znakomicie wprost potrafi umilić czas? Proste.
CycleOps Hammer – trenażer jaki jest, każdy widzi
Gentelmeni podobno nie rozmawiają o pieniądzach. Ja na szczęście jestem kobietą, więc ten temat jakby mnie nie dotyczy. Dlatego już na początku rozprawię się z kwestią finansową i potem nie będę już do niej wracać. Wydawanie pieniędzy jest fajne, każdy z nas wydaje je jak chce i na co chce. Nie piszcie więc, że ten trenażer to bessensu i kosztuje tyle co rower, bo ilość rowerów, których ceny zamykają się w kwotach pięciocyfrowych, jest większa i większa co roku. A oszczędności wydawane na rowerową zajawkę mają inną wartość. Więc wiadomo, Polska w ruinie, ale umówmy się, nie do końca.
Pierwsze wrażenie, wygląd, dobry look
Wracając do rzeczy. Gdy pudło z trenażerem wylądowało na środku salonu, a kurier, który je wtargał na czwarte piętro, ocierał pot z czoła i zapytał – to chyba nie przesyłka z Zalando, zrobiło się bardzo konkretnie. Paczka z Hammerem ważyła bagatela 22 kilogramy.
Rozpakowanie i złożenie wszystkiego do kupy trwało dokładnie 20 minut. Instalacja programu treningowego i sparowanie trenażera z komputerem kolejnych 10 min.
Szybko.
W sumie po pół godziny nieskomplikowanych czynności można wsiąść na rower.
CycleOps Hammer to trenażer typu direct drive, czyli taki, w który wpinamy rower pozbawiony tylnego kółka. Brak koła, a co za tym idzie kontaktu opony z trenażerową rolką występującą w niższych modelach, to niewątpliwy atut. Jest ciszej, stabilniej, można generować większą moc. Nie musisz też bawić się z zakładanie specjalnej opony na koło. Generalnie same plusy.
Drugim ważnym elementem tego trenażera jest koło zamachowe. W przypadku Hammera mamy tu dziewięciokilogramowy talerz, który wraz z całym innym szpejem zamknięty jest w czarnym plastikowym pudle z wygodnym uchwytem, który pozwala na swobodne przenoszenie i transportowanie trenażera (w skład zestawu wchodzi również sprytnie chowana od spodu podkładka pod przednie koło. Szkoda, że nie ma mocowania/schowka na zasilacz i kabelki ). Zdaniem producenta urządzenie to pozwala nam na wygenerowanie oporu symulującego 20% podjazd i wyciśnięcie 2 tysięcy watów. Nie mam pojęcia, czy to prawda, bo chyba nawet mój Artur nie jest w stanie wygenerować takiej mocy, a gdy na Zwifcie wykres przewyższenia pokazywał mi 15%, już odpadałam i musiałam zmniejszać współczynnik Trainer Difficulty. Co dziwne, bo w realu takie nastromienie wydawało mi się dużo lżejsze.
Całość musi być oczywiście podłączona do prądu. Kabel zasilacza jest długi. Zdecydowanie go nie zabraknie.
Działanie, akcja
Hammera najpierw testowałam (albo może zwyczajnie używałam) z dedykowaną i sugerowaną przez CycleOps aplikacją Rouvy. Czternastodniowy trial pozwolił zaoszczędzić na abonamencie Zwifta. Rouvy okazał się świetny na początek. Zrobiłam na nim test FTP, przejechałam kilka dedykowanych treningów i kilka tras (z niezliczonej ilości dostępnych w aplikacji).
Już po pierwszej godzinie jazdy wiedziałam, że to jest to. Trenażer typu smart w połączeniu z komputerem to zupełnie inna bajka niż klasyczny trenażer, którego znałam do tej pory i szczerze nienawidziłam.
Gdy czternastodniowy okres próbny w Rouvy się skończył, nie było wyjścia, weszłam w wirtualną rzeczywistość Zwifta. I jak pewnie się już domyślacie, wpadłam w te bagno po pachy. Tak głęboko, że ostatnio na Stravie moi najwięksi fani zaczynają pytać, czy mam szlaban na wyjścia z domu.
Trenażera CycleOps Hammer używałam zarówno z komputerem typu PC (protokół ANT+) jak i z MacBookiem (Bluetooth). Zawsze wszystko działało prawidłowo, zdarzało się, że na Ant+ dochodziło do dwusekundowych przerw w podawanej mocy. Ale miało to miejsce tak rzadko, że nawet nie powinnam o tym pisać. Nigdy nie wywaliło mnie z gry i nie zarejestrowałam żadnych fakapów.
Jeśli chodzi o odczucia z jazdy, to najważniejsze – zarówno w formacie dowolnym jazdy, jak i w przypadku konkretnych strukturyzowanych treningów, zmiana obciążenia przez trenażer jest natychmiastowa i płynna. Nigdy nie zdarzyło mi się, aby odczuwalne były jakieś opóźnienia, skoki, zmiany oporu niepodyktowane aktualna sytuacją drogową w grze. W ciagu dwóch miesięcy testów nie musiałam przejmować się niczym. Jak podłączyłam za pierwszym razem trenażer do komputera, tak po prostu dobrze działał. Pokusiłam się nawet o zabranie sprzętu ze sobą na święta do innego miasta i po rozstawieniu wszystkiego i podłączeniu do MacBooka wszystko banglało jak ta lala.
Hałas – czyli co na to sąsiedzi?
Przy wykręcanych przeze mnie watach nie ma oczywiście mowy o hałasie, kilka razy poprosiłam więc Artura o wygenerowanie czegoś więcej niż moje 400 W. Efekty widać na zdjęciach. Pomiary mogą być trochę zaburzone głośno działającym i nie do końca dobrze wyregulowanym napędem (wiem, wiem, lenistwo).
Tak czy siak, trenażer wydaje się być znośny pod względem generowanego szumienia tudzież buczenia. Sąsiedzi nie poczują różnicy, niezależnie od tego czy akurat włączysz pralkę, czy zaczniesz trening.
Muszę jednak wspomnieć o pewnej przygodzie w trakcie jednego z treningów, gdy ni stąd ni zowąd nagle w Hammerze zaczęło coś stukać i pukać. Chwila zastanowienia, wsłuchanie się w niepokojący klank i już sprawa się rozwikłała. Przejściówka pozwalająca na montaż roweru w tradycyjnym szybkozamykaczem zwyczajnie się poluzowała, co potem miało przełożenie na dziwne dźwięki, które na szczęście nigdy więcej już się nie pojawiły.
Jaki rower do trenażera?
Na uwagę w przypadku trenażera CycleOps Hammer zasługuje fakt, że współpracuje on z rowerami chyba we wszystkich standardach osi – 130, 135, 142 i 148 mm. W zestawie otrzymujemy odpowiednie przejściówki. Bębenek współpracuje z kasetami od 8 do 11 rzędów zarówno Shimano, jak i Sram. Czyli nie inaczej, jak możemy do Hammera podpiąć nawet rower MTB i endurówkę :)
Przyznam się bez bicia, że miałam spróbować, czy do Hammera podepnie się bezproblemowo Halinkę (Liv Hail), ale żal było mi czasu na zabawy ze ściąganiem kasety i montażem. Taki ze mnie tester. Zaufam firmie CycleOps na słowo i obecność adapterów w zestawie.
Podsumowanie – wady i zalety, moja opinia
Chciałbyś trenażer, który wyciągniesz z pudełka, po 15 minutach będziesz mógł zrobić pierwszy trening, a potem zupełnie nic nie będzie zawracało ci głowy? Tak, Hammer jest dla Ciebie.
Teraz już wiesz dlaczego „dla leniwych”? Bo nie trzeba kombinować, doktoryzować się nad sprzętem czy rozkminiać, czemu wszystkim działa, a nam akurat nie. Kupujesz i używasz. Ot cała filozofia.
Porównywalne modele: