Nasz endurowy świat, mimo iż dość mały, już zdążył podzielić się na dwie frakcje. Tych, którzy zakosztowali smaku rywalizacji i ich większość działań skupiona jest na szybciej, mocniej, dalej oraz tych, którzy z uporem maniaka wierni pozostają hasłu „enduro bez spiny” i wszelkimi zawodami się brzydzą.
Z racji tego, iż dla mnie świat nie jest ani biały, ani czarny, tylko kolorowy, ciężko mi utożsamić się z którąkolwiek z grup. Nie chcę wybierać. Chcę robić to na co akurat mam ochotę. Lubię wyjazdy typu „explore more”, lubię zawody, lubię bikeparki, lubię robić to co lubię.
Czemu piszę o tym przy okazji zawodów w Zakopanem?
Bo to pierwsze zawody, z których jestem faktycznie zadowolona, podczas których na mecie mogłam powiedzieć: było git i poza dwoma incydentami pomylenia trasy, lepiej być nie mogło. I mimo że nie stanęłam na pudle (co teoretycznie powinno być głównym celem startu), odczułam, że jest dobrze, robota została zrobiona. Nie było spiny, nie było stress-kupy, a była satysfakcja.
O dziwo, zawody można jeździć na luzie, starać się o jak najlepszy czas, ale robić to dla siebie nie dla wyniku. Wiedząc, że szanse na rywalizację z najlepszymi są mizerne, warto zmierzyć się z samym sobą.
Moje starty w sumie od początku polegały na sprawdzeniu siebie. Nie mam duszy wojownika, książka pod tytułem „Psychologia dla sportowców” dalej leży na nocnej szafce nieprzeczytana. Startuję w zawodach, by sprawdzić siebie, zobaczyć czy jest progres, czy dam radę stawić czoła warunkom na trasie.
W Zakopanem wszystko zabanglało.
Wiedziałam, że jest dobrze już na pierwszym podjeździe. Nogi same kręciły, a jak jest siła pod gorę, to i w dół piecujesz dużo łatwiej. Pierwszy OS nie bez powodu nazwany Długim poszedł co prawda gorzej niż podczas wycieczki dzień wcześniej, ale końcowa ścianka zjechana bez zająknięcia dodała powera.
Na drugim i trzecim OSie największym nieporozumieniem było oznakowanie. Jesne, sporo osób zna te ścieżki, było tu nie jeden i nie dwa razy, ale odrobina taśmy więcej zdecydowanie poprawiłaby warunki jazdy. Nie wspomnę o mini-strzałkach, których trzeba było szukać na drzewach. Ja przez brak taśm zgubiłam się w dwóch miejscach. Tuż za mną na metę wjechał Michał Martyka, nie omieszkałam go zapytać, jak on przy dwa razy większej prędkości od mojej odnajdywał trasę. Może osoby z dalszej części stawki miały łatwiej, bo ścieżka była już trochę przeorana oponami. My na samym początku mieliśmy problem.
OS czwarty zmiażdżył system. Ta trasa wyjątkowo mi siadła. Najtrudniejszy ze wszystkich czterech odcinków poszedł mi najlepiej. Podobnie jak w tamtym roku, przy mocno odmiennych warunkach pogodowych. Nie musiałam patrzeć na czas. Na mecie czułam, że był ogień i potem w wynikach faktycznie okazało się, że był :)
Zawody Kellys Enduro okazały się dla mnie bardzo udane. Udało się odczarować ściankę na której w tamtym roku rozwaliłam kask, udało się poprawić czasy na poszczególnych odcinkach, udało się złapać flow i nie zmoknąć, udało się na chwile zapomnieć o kolanie, które dalej nie działa, udało się spędzić dobry rowerowy dzień.
Po takim dniu nawet do głowy nie przychodzi mi by zastanawiać się, po co to wszystko.
Jeśli spodobała Ci się relacją zapraszam do poprzednich:
Enduro Trails BB
Mokre enduro w Kluszkowcach
To na pewno nie tędy – Mieroszów
On sight w Przesiece