Zanim przeskrolujecie dzisiejszą opowieść, musicie wiedzieć jedno. Wpis ten ma w moich notatkach roboczą nazwę – Pięć sposobów na to, jak znienawidzić fatbike-a.
Nie, to nie żart. Wcale nie bylo tak fajnie i kolorowo, jak mogłyby sugerować zdjęcia. Nie było białego przyjemnego puchu, pięknych widoków, usmiechów, głaskania sie po plecach.
Był za to śnieg o konsystencji kaszy, lód, wielkie zaspy, w których zapadaliśmy się po pachy, wykręcone kolano, mgła, chmury, zgubiona droga, Czesi, którzy nie dali spać i ciepła Kofola. Z zaplanowanych na dwa dni 70 km zrobiliśmy jakieś 44. To był najgorszy warun w jakim przyszło mi do tej pory jeździć na grubasie.
Ale wiecie co? Chyba dalej to lubię.
Zimowa jazda w Masywie Śnieżnika już od dawna była zapisana na mojej to do list. Zloty odbywające się tam rokrocznie niestety zawsze pokrywały się z jakimiś bardziej przyziemnymi ważnymi ważnościami. Co gorsza, nawet w okresie bezśniegowym na szczyt Śnieżnika nigdy nie dotarłam. Zawsze kończyło się na schronisku, bo albo za późno, albo za dużo kamieni, albo to besensu.
Więc gdy ostatecznie dopięliśmy wszystkie tematy i wyjazd stał się faktem, poziom rajzefibra był dość wysoki. Potęgował to fakt, że tym razem miało być po nowemu. Pierwsza wprawka bikepackingowa – wszystkie bamabetle na rowerze i w plecaku. Nocleg jeszcze bezpiecznie, na glebie w schronisku, ale i tak dla mnie przygoda pełną gębą.
Robert, mój przewodnik, Masyw Śnieżnika i wszystkie okoliczne szlaki zna niemal na pamięć. Bez zająknięcia perfekcyjnie opracował najlepszą z możliwych zimowych tras. Dzięki temu nie musiałam martwić się moją czasem zawodną orientacją w terenie.
Nieświadomi jeszcze tego, co spotka nas w lesie, ustawiliśmy odpowiednie ciśnienia, sprawdziliśmy ekwipunek i wskoczyliśmy niecierpliwie na szlak.
Pierwsze kilometry prowadziły szeroką szutrówką z Międzygórza. Pomimo odwilży i śniegu o konsystencji rzadkiej kupy rowery szły do góry jak burza. Krótki coffee break w obecności powoli pojawiających się widoków był koniecznością.
Szkoda tylko, że mleko zamiast z kartonu, wypłynęło z opony .
Na rozstaju dróg…
Spotykani turyści i skiturowcy widząc nasze opony nie potrafili wyjść ze zdziwienia. W sumie to fajna sprawa. Dzięki tym rowerom nawiązuje się dwa razy więcej znajomości. Jest fejm.
Gdy dotarliśmy do schroniska, zza chmur niewinnie wyjrzało słońce, wykorzystaliśmy to na szybką sesje na Facebooka. A, co! Niech inni wiedzą, jak sie mamy fajnie!
Początek i koniec podjazdu na Śnieżnik na facie jest chyba nie do ogarnięcia. Nie robiło to nam problemu, bo przecież w rezerwacie przyrody, rower trzeba prowadzić.
Trochę tego śniegu napadało.
Mniej więcej tu zaczęła się zabawa. Nie wiadomo co trudniejsze. Jazda czy spacer z zapadaniem się w śniegu po kolana. Na wyposażeniu fatbike-a w tych warunkach powinny znaleźć się rakiety śnieżne.
Co ciekawe, warunki były tak nieprzewidywalne, że najpierw zastanawiałeś się, gdzie położyć nogę, żeby się nie zapaść, a po chwili bez problemu wsiadałeś na siodełko.
Na szczycie było wyjątkowo bezwietrznie w tym dniu.
Długa droga przed nami. Dopijamy kawkę i myk w dół.
Po tym freerideowym incydencie następuje czarna, bezzdjęciowa dziura.
Najpierw w poszukiwaniu szlaku przedzieraliśmy się przez zasypaną śniegiem kosówkę. Pozostawiam pole do popisu waszej wyobraźni, jak to wyglądało. Gdy na drzewie znaleźliśmy już upragniony zielony szlaczek, nastąpił świetny ale zdecydowanie za krótki zjazd w puszystym (o dziwo) śniegu. Szybko po tym znów wylądowaliśmy w czarnej dupie. Graniowo-trawersowy szlak mimo swojego niewątpliwego uroku okazał się zupełnie nieprzejezdny. Spacer w dół z rowerem…. po prostu bomba.
Podjazd miał okazać się wybawieniem. Niestety i tu po kilkuset metrach dała osobie znać plusowa temperatura. Nie mam pojęcia jak przedarliśmy się przez tą śnieżną breję.
Dotarcie do schroniska przyjęłam z niewątpliwą ulgą. A gdy okazało się, że czekają na nas dwa wolne łóżka, nawet nie pisnęłam słówkiem, że mamy przecież maty i śpiwory :)
Noc, jak to w schronisku, była dość specyficzna. Oszczędzę wam pikantnych szczegółów. Za to nad ranem za oknem ktoś znowu rozlał mleko.
Po szybkim śniadaniu (najdroższej jajecznicy świata), szybki packing i równie szybka zmiana planów na dzisiejsza trasę. Wczoraj przy okazji jednej z gleb wykręciłam kolano, które nie daje o sobie zapomnieć. Zarządzamy akcję-ewakuację i plan minimum, czyli Śnieżnik, Mały Śnieżnik i w dół do Międzygórza.
Warunki na szczycie jakby się trochę pogorszyły. Na nasze szczęście mróz chwycił i zmroził górną warstwę śniegu. Da się jechać całkiem komfortowo. Na chwilę odzyskujemy wiarę i rozważamy nawet wydłużenie naszego planu minimum.
Jednak wraz z deniwelacją terenu nasz zapał maleje. Im niżej tym wyższa temperatura i coraz gorszy śnieg. Znów zaczyna się zabawa. Póki jedziesz jest git, ale gdy tylko tracisz równowagę i chcesz się podeprzeć, lądujesz w śniegu. W lepszym przypadku po kolana, w gorszym po pachwiny.
Powracamy do wariantu minimum.
Żeby nam za lekko nie było, najszybsza droga ewakuacyjna też okazuje się nieprzejezdna. Niby w dół, a to panie nie jedzie. Gdzieś na żółtym szlaku prowadzącym do Międzygórza w głowie pojawia się chęć pierd…a rowerem w krzaki. Nie wiem jakim cudem ostatecznie tego nie robię.
Wiem jedno. Następnym razem zastanowię się trzy razy zanim w taką pogodę wybiorę sie na fatowanie :)
Wpis powstał w ramach współpracy z Trek Bikes oraz polskim dystrybutorem sakw Apidura.