Nie, nie martwcie się, nie zachorowałam na żadną chorobę.
Hipoksja wysokościowa bowiem to zjawisko, które jak się okazuje jest wykorzystywane w treningach wielu sportowców wytrzymałościowych, a polega na powstawaniu niedoboru tlenu w tkankach ciała w wyniku przebywania na znacznych wysokościach, gdzie o dziwo wcale nie ma mniej tlenu, jak brzmi popularny mit ( wszędzie w powietrzu jest go 21%), a obniżone jest ciśnienie atmosferyczne i co za tym idzie obniżone również ciśnienie parcjalne, które wpływa na przenoszenie tlenu do krwi.
Organizm stara się radzić z „mniejsza ilością O2” i w wyniku tego dochodzi do szeregu zmian w większości układów w naszym ciele. Nas najbardziej interesują oczywiście zmiany zachodzące w układzie oddechowym i krążenia :)
W efekcie przebywania na dużych wysokościach nasze ciało produkuje większą ilość czerwonych krwinek i hemoglobiny, a także wydziela hormon, erytropoetynę popularnie zwaną EPO.
Najbardziej optymalna wysokość do treningu wysokogórskiego to przedział między 1800 a 2500 m n.p.m. Idealnie. Livigno leży na 1800 m n.p.m. a wszystkie trasy które zrobimy podczas tych wakacji będą mieścić się w tym przedzielę.
I to wszystko byłoby fajne, bo teoretycznie dwa tygodnie wakacji spowoduje wzrost mojej lichej ciągle formy, gdyby nie jedno ale. Gdyby te wszystkie ciśnienia parcjalne, wzrosty produkcji krwinek i produkcja EPO nie objawiały się mega zadyszką na podjazdach, których w normalnych warunkach nawet byśmy nie zauważyli.
Pierwszy szok przyszedł, gdy pierwszego dnia wjechaliśmy na Carosello (2700) kolejką i trzeba było zrobić jeszcze jakieś 100 metrów podjazdu. Po kilku obrotach korbą myślałam, że serce wystrzeli z klatki piersiowej, a płuca przestały działać. Krzyknęłam więc Arturowi, żeby mnie wyprzedził i tym sposobem nadążył za przewodnikiem, który z nami jechał, jednak moja prośba zaginęła gdzieś w czasoprzestrzeni, bo adresat zdawał się zupełnie niewzruszenie przebierać nóżkami na najmniejszym młynku. Jak się potem okazało wyprzedzić mnie zupełnie nie był w stanie.
Nie lepiej było dnia drugiego, kiedy to czekało nas już konkretne 1600 metrów do zrobienia w pionie. Pierwszy podjazd mimo tego, że z nóżki na nóżkę na Polarze nie wyglądał dobrze. Najgorsze okazały się przystromienia, które zupełnie dosłownie zapierały dech w piersiach. Co więcej, gdy zatrzymałam się za takim jednym akcentem i postanowiłam odsapnąć, serce zupełnie oszalało i z tętna 178 bpm spadło nagle do 80 bmp, co niemal doprowadziło do małej wywrotki. Na szczęście taki psikus wydarzył się tylko raz i reszta wycieczki przebiegła już pomyślnie.
Teorie mówią, że na przystosowanie się do warunków wysokogórskich i aklimatyzację potrzeba tygodnia, często już po czterech dniach organizm zaczyna funkcjonować normalnie. I mam nadzieję, że tak stało się w moim przypadku, bo trip po szczytach na 2700 w dniu trzecim nie był już tak traumatycznym przeżyciem jak poprzednie. Tętno nieco się unormowało i jakoś tak łatwiej szło kręcić kolejne metry pod górkę, bez przerażającego uczucia rozpierania płuc.
Idę więc na rower zadać organizmowi kolejny bodziec treningowy, a wy jak zainteresowaliście się tematem looknijcie tutaj:
Hipoksja wysokościowa
Trening wysokogórski i hipokscja
BikeBoard o hipoksji
Ps.
W ramach regeneracji było tez trochę czasu, więc krótki edit stworzyłam z doliny Alpisella.